piątek, 14 października 2016

Sesyjnie - STEAMPUNK LOCOMOTIVE

W przededniu kolejnego zbiorowego plenerku uznałam, że czas najwyższy wrócić myślami do plenerku poprzedniego.
Fot. Bogumił Bar
Na sesje grupowe chodzę rzadko. Na sesje grupowe otwarte - niemal nigdy, przypadkowość jest dla mnie zbyt duża, zbyt duży chaos połączony z niepewnością efektów (jakie będą i czy w ogóle - drodzy fotografowie, modelka też człowiek, i jeśli nie będziecie dzielić się z nią efektami pracy, to najzwyczajniej w świecie szybko skończą wam się modelki). Wspomniany plener, mimo, jak dla mnie, bardzo dużej liczby uczestników, był wydarzeniem prywatnym, organizowanym przez znajomą (pozdro, Aśka), co skłoniło mnie do schowania introwertyzmu do szafy i spontanicznego wybrania się na foty (bardzo spontanicznego, szczęśliwie akurat był wakat i miejsce w aucie, bo stylizacyjnie to wystarczyło tym razem sięgnąć do szaf, wyrzucić 3 tony ubrań, zapłakać "Nie mam w co się ubraaaaaaać!" po czym wziąć cokolwiek).
Fot. Bogumił Bar
I, krótko mówiąc, była to jedna z lepszych decyzji jakie w swoim życiu fotograficznym podjęłam.
Steampunk uwielbiam, nadal wprawdzie mam 1/100 poziomu, jaki bym chciała osiągnąć i ogromne braki w dodatkach i rekwizytach, ale powolutku się gromadzą. Stylizację starałam się dopasować do pleneru, jakim dysponowaliśmy - stare podniszczone tabory sugerowały mi, by iść raczej w stronę "steampunkowego westernu", postaci podróżniczki-awanturniczki, nie dostojnej wiktoriańskiej damy. Postawiłam więc na spódnicę z wygodnym rozcięciem, kapelusz z piórkiem i spluwę w kaburze (tak, jestem leworęczna, tak, kaburę mam dla praworęcznych, tak, wiem o tym, won). Przydałoby się więcej skórzanych akcesoriów, ale póki co przerastają mnie finansowo. Wszystko w swoim czasie.
Miejscówka, w której pracowaliśmy, jest kompletnie i całkowicie obłędna. Serio. Jak ktoś nie był - polecam wycieczkę do skierniewickiej Parowozowni (w jesiennej aurze będzie się prezentowała imponująco, poza tym część jest w zadaszonej hali). Jeśli ktoś, jak ja, uwielbia stare pociągi i drepcząc między stuletnimi taborami czuje się niczym w opowiadaniu Grabowskiego - spędzi tam kilka świetnych godzin. Pociągi stoją w "swoim naturalnym środowisku", jak na starym zakurzonym dworcu, a nie w muzeum za szybką, co dla mnie liczy się jako tysiąc punktów na plus - dzięki temu nieco bałaganiarskiemu otoczeniu naprawdę można przenieść się w czasie, a nie zastukać w szybkę.
Fot. Glow of Darkness
Dodajmy do tego sympatyczną i otwartą na ludzi ekipę chętnie odpowiadającą na setki naszych pytań i... mamy miejsce, do którego nieraz na pewno wrócę (w planach bliższych i dalszych mam co najmniej dwie wycieczki).
Organizacyjnie - wielki ukłon w stronę organizatorów - Aśki i Sławka. Dobra robota, nie mam się do czego przyczepić,choć czepiać czasem się lubię.
Dzień spędzony w kreatywnej i pozytywnej atmosferze, ciężko wprawdzie uniknąć tworzenia się "podgrupek" - raz, że fotografowie zawsze są na różnych etapach doświadczenia, dwa - rozumiem, jak ciężko może być się powstrzymać przed zrobieniem kilku ujęć, gdy widzą, że dzieje się coś fajnego. Zdarzało się więc stać bezczynnie podczas gdy kilka osób fociło sobie nawzajem nad głowami jedną czy dwie osoby, były to jednak sytuacje bardzo rzadkie, zresztą w pokojowej atmosferze takie zgromadzenia były rozpędzane zarówno przez organizatorów, jak i samych uczestników (tu też przydaje się zostawienie nieśmiałości w domu - zamiast stać bezczynnie należy po prostu wyhaczyć "wolnego" fotografa/modela i wziąć go pod pachę w jakiś ustronny kącik. Dobrze jest mieć pomysł na kadry, ale nawet jak nie ma, są spore szanse, że coś się urodzi spontanicznie. Stylizacyjnie wszyscy prezentowaliśmy wyrównany poziom, a jeśli komuś nie podoba się moja gęba lub kompletnie nie ma na nią pomysłu - trudno, jego/jej ból, a ja szukam dalej). Nie przydarzyło mi się też na większą skalę coś, czego w tak dużych sesjach nie lubię najbardziej - kilku fotografów, kilku modeli lub co gorsza sama ja, i każdy fotograf z półkola pokrzykuje sprzeczne instrukcje: "Spójrz na mnie!", "Patrz w lewo!", "Głowa niżej!", "Broda wyżej", "Patrz na niego z pożądaniem!", "Mówiłem, patrz na mnie!", "Idź!", "Stój!" - ma się wtedy ochotę powiedzieć "Idźcie wy wszyscy w ciul, ja idę na piwo". Jak widać, przy odpowiedniej kulturze uczestników, ogarnięciu i spokoju wewnętrznym się da - nawet jeśli fotografów jest kilku, a emocje towarzyszące łapaniu idealnych kadrów są spore (bo i emocje były, i dym nieposłuszny, i do moich uszu dotarło chyba kilka drobnych sprzeczek, które jednak nie wpłynęły na komunikację na linii fotografowie-modele w żadnym stopniu).
Także ogromnym pozytywem było to, że plenerowi obce były wszystkie wady sesji grupowych, z którymi zetknęłam się w przeszłości. Jest to też dowód na to, że wszystko jest kwestią organizacji i odpowiedniego doboru ludzi, którzy jako-tako potrafią się i między sobą dogadać, i pilnować. Efektem tegoż jest również to, że w czasie sesji powstało wiele świetnych kadrów, które (z czym, niestety, również bywają potężne kłopoty) nie dość, że ujrzały światło dzienne, to jeszcze zostały mi dostarczone dość szybko i, poza drobnymi wyjątkami (wyjątki wiedzą, że do nich mówię) bez większych walk i próśb. Zostało tylko czekanie na analogi, ale analogom wybaczam wiele i daję im tyle czasu, ile potrzebują.
Fot. Glow of darkness
Największym chyba, a zapomnianym przeze mnie plusem grupowych plenerów jest możliwość opowiadania historii i pozowania w grupach/duetach (o tym się szerzej rozpiszę w przyszłości bliżej nieokreślonej, zbieranie materiałów trwa). Jak pewnie widać, większość fotek ilustrujących moje ględzenie, opowiada historie, jest przepełniona emocjami. Już od dawna to właśnie emocje i opowieść są tym, co chcę przekazywać swoimi zdjęciami, więc tu mogłam się wyszaleć za wsze czasy, niekiedy pewnie włażąc trochę w kompetencje fotografów i bawiąc się w reżysera, ale jednak pewne glusiowe-filmowcowe nawyki mi pozostały (i dobrze, lubię je i będę korzystać z nich do oporu). W ciągu jednego dnia powstało wiele, wiele opowieści, które, choć opowiadane przez tych samych "aktorów" i te same postacie są bardzo różne - od prostych scenek rodzajowych na peronie, po klasyczne sceny morderstw i kochanków (większość fabuł sprowadza się do seksu i trupów, sad but true, ale tak naprawdę to wcale nie sad, bo im silniejsza emocja, tym lepiej dla opowieści, a czy jest coś potężniejszego niż miłość i nienawiść?). Osoby, z którymi pozowałam również dały się porwać opowieściom i wczuwały wrole i sytuacje perfekcyjnie - a że, tak jak i w aktorstwie, czerpiemy od partnera wiele i dajemy sobie nawzajem energię - otwarci współmodele to cenny skarb, który szanuję, doceniam i uwielbiam.
Z ekipą w podobnym składzie spotkam się już niebawem, by zmierzyć się z tematem, z którym mam jakiś ogromny, wewnętrzny problem, chyba pod tytułem "ambicje przerastają możliwości". Przełamanie się i tego lęku, który mnie w tym temacie blokuje od lat, choćby i wyszło na 3- będzie tak czy siak sukcesem. Ale o tym - kiedyś w przyszłości ;).
A tymczasem zapraszam do przejrzenia jeszcze kilku kadrów. Co sądzicie?
ORGANIZACJA: Joanna Kołakowska i Sławomir Tomaszkiewicz
GDZIE: Parowozownia Skierniewice
MODELUJĘ I STYLIZUJĘ SIĘ: mła
MUA: Vanity Delacroix
POZUJĄ ZE MNĄ: AsiaJanekKajaRex,  Kasia
AUTORZY ZDJĘĆ Z WPISU: Bogumił BarGlow of DarknessSzwedacz Photo TripsVi and her artAmadeusz AndrzejewskiKacper Pasicz Art of Light.
Fot. Szwendacz
Fot. Vi
Fot. Kacper
Fot. Amadi
Fot. Glow of Darkness
Fot. Bogumił Bar
Fot. Glow of Darkness

środa, 10 sierpnia 2016

Castle Party 2016 - what happens in Bolkow, stays in Bolkow

Kolejne Castle Party za mną. Jak szybko policzyłam na paluchach - jedenaste. Nie młodnieję, co organizatorzy postanowili uczcić, robiąc mi sentymentalną muzyczną podróż w czasy polcinego szczenięctwa.
Castle Party ma w sobie jakąś magię. Nadal nie odkryłam na czym dokładnie ta magia polega, ale zdecydowanie - jest. Połączenie przepięknego zamku, uroczego miasteczka, muzyki i ludzi (rozkoszny mix mroczniaków z tubylcami) rodzi atmosferę, którą po prostu trzeba poczuć, bo opisać się nie da. No, przynajmniej ja nie potrafię. Co roku przedwstępem do festiwalu są fejsbukowe kłótnie i docinki, z których wynika, że połowa uczestników cały festiwal spędza robiąc dzióbki do obiektywów na rynku, zaś druga połowa - żłopiąc w basenie od rana do nocy, zaś na zamku mityczne zespoły grają same dla siebie. Na szczęście jednak większość uczestników radzi sobie całkiem nieźle z multizadaniowością.
Pewnie też częścią tej magii jest to, że jesteśmy sentymentalni (kultura, subkultura, goci, trógoci, mroczniaki, darkindependentowcy, whatever, po prostu - bywalcy CP), co powoduje powstawanie mnóstwa drobnych tradycji, naszych, niekoniecznie zrozumiałych dla kogoś z zewnątrz. No valid is broken, pierogi, gotycki dziadek, schody próżności. Zloty, spotkania, pocastlowe zbiorowe narzekania na trud powrotu do rzeczywistości i facebookowe ankietki, z których wynika, że najlepsza byłaby edycja, na której headlinerami byliby Depeche Mode, The Cure i Sisters Of Mercy (i Tiamat, i My Dying Bride, i Dead Can Dance, itd, itp, etc.), a gwiazdami specjalnymi Stachursky i Fasolki. Wszystko to sprawia, że jak bardzo byśmy się nie żarli w internetach o wyższość pola nad kwaterami czy elektroniki nad gitarami, w Bolkowie, pod zacnie oświetlonym zamkiem, wszyscy wymieniamy się hugami i alkohulem jak jedna, wielka, czorna rodzina.
Ale ad rem.

sobota, 21 maja 2016

Nowości ciuchowe vol. 5

Po dłuższej przerwie, wynikłej ze słabnącego entuzjazmu i wrodzonego lenistwa, przed wami kolejna część "cyklu". Chyba się nie za bardzo nadaję do tworzenia jakichkolwiek cykli, wszystkie zakrętasy życiowe, nawet te najmniejsze, skutecznie wytrącają mnie z jakichkolwiek prób systematyczności. I tak oto niektóre "nowe" wiszą na liście do przylansowania się od jesieni, nowsze nowe pofociłam, ale zapomniałam wrzucić na bloga, a najnowsze nowe leżą bezładnym stosem na środku pokoju - no bo przecież nie pochowam do szaf, bo mi się pomyli, a muszę pofocić i wrzucić na bloga. I tak ten stosik prawdziwych "nowych" rośnie sobie pomalutku i czeka cierpliwie, a ja się zastanawiam jaki jest sens do "nowości" wrzucać kieckę, którą mam w szafie od pół roku.
I której nikt jeszcze nie widział.
A przecież jest fajna.

środa, 18 maja 2016

O inspiracji słów kilka, czyli pani Elbe polemizuje z Salvadorem Dali

Dziś znów będzie lajtowy przerywnik wymądrzeniowy. Wiem, ostatnio same posty snujące się pseudofilozoficznie i zawierające niestrawne ilości moich osobistych opinii. Ale wszystkie planowe sesje są... no właśnie, nadal w planach, Hermenegilda wybyła na wycieczkę, a ja z wycieczki dopiero co wróciłam (o niej też się pojawi wpis, ale nieco później... raz, że nie mam jeszcze zdjęć, dwa, że był to bardzo niesamowity wyjazd i muszę sobie na razie sama pobyć z tymi wspomnieniami i nacieszyć się nimi bez "dzielenia się ze światem").
Cytat o inspiracji, który mnie zainspirował do pisania o
inspiracji, znaleziony u znajomego fanclubu
A będzie o... inspiracji. Nie będzie to poradniczek jak szukać inspiracji ani nic w ten deseń, nie wiem, czy w ogóle możliwe jest napisanie czegoś takiego. Ot, luźny, wieczorny strumień świadomości na temat inspiracjocepcji, której doświadczyłam scrollując leniwie facebooka kilka dni temu.
Zobaczyłam bowiem cytat przytoczony obok (być może zaiste są to słowa Dalego, albowiem zdarzało mu się niekiedy pierdzielić od rzeczy) i po chwilowym skoku ciśnienia nasunęło mi się w związku z nim kilka refleksji. Tak więc cytat o inspiracji zainspirował mnie do pisania o inspiracjach. Trochę mindfuck, ale w sam raz na mój dzisiejszy nastrój.
Cytat pojawił się na fanpejdżu fanclubu zespołu muzycznego jako, oczywiście, wyraz uwielbienia dla tegoż zespołu. I na tym poziomie faktycznie, niech sobie, od biedy, tak będzie, są prawdziwymi artystami, więc inspirują nas, maluczkich.
Tyle że pół sekundy później pojawia się u mnie "wait, what?!". Bo nie wyobrażam sobie artysty, który nie czerpie inspiracji z tego, co go otacza. Plus, artystów często inspirują ludzie i sytuacje totalnie zwykłe i codzienne... czyli idąc prosto za tokiem rozumowania mistrza Salvadora wyszłoby nam na to, że prawdziwym artystą jest pan Mietek spod monopola, który, załóżmy, dzieląc się ostatnim petem z kumplem Stachem zainspirował znanego poetę Zenobiego Głąba do napisania głębokiego wiersza o przyjaźni, podczas gdy poeta Zenobi, jako ten zainspirowany, prawdziwym artystą już nie jest. Wiem, trywializuję i doprowadzam do absurdu brutalną dosłownością, ale o to mniej więcej chodziło ;).
Ze mnie wprawdzie taki "true artist" jak z koziego ogona harmonijka ustna, ale też w zasadzie cała moja TFU!rczość jest inspirowana. Czymś. Często, owszem, muzyką, dziełami malarskimi, sesjami mistrzów (ostatnio - najczęściej muzyką, mój muzykoholizm wszedł na wyższy level, choć sądziłam, że już się nie da, i zaczynam widzieć ukochane utwory obrazami, które mam ochotę przenieść tak czy owak na ekrany komputerów), ale równie często - prostymi sytuacjami z własnego życia, tudzież sytuacjami widzianymi nawet na ulicy. Wydaje mi się, choć nie czuję się tu adekwatnym przykładem, że "robienie sztuki" to właśnie umiejętność dostrzegania czegoś więcej niż inni w rzeczach pozornie zwykłych, pozwalanie wyobraźni, by zahaczała się na ziarenku inspiracji i z tego tworzyła własne historie czy obrazy. Zresztą, kolejną cegiełkę do ironii niech dołoży fakt, że ów zespół, którego fanów zawiera ten fanclub, nie raz i nie dwa podkreślał znaczenie inspiracji i to, że połowa, jak nie więcej, tekstów powstaje z inspiracji zebranych po różnych krajach w czasie tras koncertowych. Inni "prawdziwi artyści" (dobra, tej definicji nie tykam nawet kijem od szczotki, tak mistrz Salvador napisał, więc i ja tak będę pisała, i basta), których spotkałam przy tych czy inszych okazjach również często opowiadając o tym, skąd im się wziął jakiś pomysł, mówili, co ich zainspirowało do opowiedzenia tej właśnie historii, pokazania tego właśnie obrazka czy napisania takiego właśnie kawałka.
W zasadzie to zawsze ich coś zainspirowało.
I w zasadzie nigdy nie był to Beethoven.
Żeby uniknąć inspiracji trzeba by nie wychodzić z domu, nie spotykać ludzi, nie przeżywać nic, ba, nawet komputera nie odpalać. Tudzież, w opcji drugiej, mieć umysł zamknięty na bodźce zewnętrzne i oczy niedostrzegające ani otoczenia, ani tego, co przeżywamy sami, w środku. Żadna z tych opcji nie brzmi jak przepis na wiekopomne dzieło, prawda? ;)

czwartek, 5 maja 2016

To co, po znajomości rabacik?

W tym temacie, oprócz suchara o stolicy Maroka, mam tylko jedno do powiedzenia.
Obrazek zaczerpnięty z czeluści internetu, autor nieznany:
Na ironię zakrawa fakt, że im mniej ktoś mnie zna, tym chętniej używa zwrotu "To co, po znajomości...?". Rabacik, a najlepiej w ogóle za darmoszkę.
Chwilami to już jest wręcz obelżywe. Serio, sępienie za darmo, bo mamy się w znajomych na facebooku, albo przymilanie się o rabat przy zamówieniu na 20zł czy oferowanie 30zł za kilka godzin mojej pracy i ciuchy warte x razy tyle podcina skrzydła i każe zastanowić się nad sensem tego, co robię. Choć, w zasadzie, to tym  "znajomym" powinno być wstyd.
Innymi słowy: chcesz mieć 100% pewności, że rabaciku nie dostaniesz? Użyj magicznego zwrotu "Po znajomości". Efekt gwarantowany!
Chciałby człowiek wzbogacić ofertę, kupić co porządnego, lista braków w szafie, wbrew pozorom, jest długa. Pomysłów na rekwizyty, ciuchy i akcesoria handmade mam na trzy strony, pomysłów na sesje - kolejne tyle... Działać by się chciało, rozwijać, wzbogacać, tworzyć zdjęcia, akcesoria i stylówki, ale do tego niestety potrzebna jest kaska. A tu jedna, piąta, dziesiąta osoba  rzuca tym samym, znienawidzonym hasłem i jeszcze buziaczki śle...
Do rozwoju siebie i swojej oferty potrzebni mi są Klienci (pozdro dla tych prawdziwych, dzięki którym pomalutku, ale mogę posuwać się naprzód!), nie "znajomi". Zresztą deal jest obustronny - mając piniondz, mam więcej fajnych ciuchów, które potem wy możecie wypożyczać i mieć zarąbiste zdjęcia, więcej rekwizytów, z którymi mogę przyjechać na sesję i uczynić ją totalnie niepowtarzalną. Za "po znajomości?" nie kupię nic.
Miejmy do siebie i swojej pracy szacunek. Po prostu.
(temat powraca jak bumerang, wiem, ale co jakiś czas mi się zbiera i ulewa, no, pardon me...  Może następny wpis poświęcę teorii strun?)

wtorek, 3 maja 2016

Czym różni się stylistka od wypożyczalni?

Jakoś tak ostatnio mam wenę do wymądrzania się - może to dobrze, a może lada dzień, lada wpis dostanę cegłówką przez łeb, żebym wreszcie się zamknęła.
Może tytuł powinien brzmieć raczej "10 powodów, dla których warto mieć stylistkę na sesji".
Ewelina na swoim blogu pisała ostatnio, że suknia sesji nie czyni. I ja się z nią zgadzam w stu, a nawet dwustu procentach Bo nie czyni. I tu chciałabym się trochę powymądrzać w temacie zalet obecności stylistki podczas zdjęć. Bo, oczywiście, można zrobić tak (i większość osób tak robi):
1. Wypożyczyć suknię.
2. Ubrać w nią modelkę.
3. Iść do parku.
4. Robić zdjęcia.
5. Oddać suknię.
W przypadku takiego scenariusza - dla mnie najistotniejszy jest punkt piąty ;). Oczywiście przy wypożyczaniu również staram się pomagać w wyborze i służyć wiedzą i doświadczeniem (o ile, oczywiście, nie spóźnisz się półtorej godziny. Wtedy albo mnie nie zastaniesz, albo zastaniesz bardzo złą i w piżamie). Podpowiadam, prezentuję, podpytuję o urodę modelki, jeśli jest ona nieobecna. Ale często, jak to z wypożyczalniami bywa, klient wybiera sobie suknię ze zdjęć, ja ją przygotowuję, pakuję i potem jedyne, co mnie obchodzi, to by wróciła do mnie w terminie i dobrym zdrowiu.
Fot Kamila Krawczyk, plener Radomskiego
Towarzystwa Fotograficznego.
Apolon przy robocie walczy  z bardzo
efektownym, ale i bardzo złośliwym
trenem.
Ale można też wciągnąć stylistkę w swoją bajkę :) (w moim wypadku, po kilku boleśnie zmarnowanych dniach pod tytułem "Ja jestem sławny/a, trzymaj mje blendę cały dzień, a dostaniesz tak wyczesane fotki, zresztą, ba, samo to, że cię podpiszę pod zdjęciami sprawi, że będziesz przebierać w zleceniach jak w ulęgałkach!" już tylko za portrety królów polskich - ale naprawdę niewiele tych portretów i idzie je uzbierać bez przymierania głodem :) ) Zaraź stylistkę koncepcją, pokaż jej swój pomysł,zabierz na sesję, a zyskasz pełnoprawnego członka ekipy, który, uwierz, wiele wniesie do zdjęć. Zwłaszcza baśniowych, stylizowanych, w których od kreacji i tego jak się ona prezentuje wiele zależy.
Zaczynając od rzeczy najbardziej oczywistych, czyli - ogarnie ciuszki, przywiezie je i ubierze w nie modelki. Halki, gorsety, treny - nierzadko upakowanie w tym modelki przypomina scenki rodzajowe z obrazów barokowych. Tu zasunąć, tam podpiąć, gorset zawiązać... Zdarzało się, że po sesji docierały do mnie zdjęcia w moich ciuchach - a tam kiecka wisi byle jak, halki modelka założyć nie chciała "bo nie", kawałek stanika wystaje gdzie nie powinien czy, o zgrozo, gorset założony jest do góry nogami. Nie zawsze, oczywiście, ale nie były to też odosobnione przypadki. Oprócz tego, że dostarczam stroje na plan i pilnuję, żeby modelka założyła odpowiednie elementy na odpowiednie części ciała, w czasie sesji cały czas dbam o to, by to dobrze wyglądało. Żeby sadełko nie wyłaziło, żeby stanika czy boczków nie było widać, a zwały materiału i falban spódnicy były równo ułożone i doskonale prezentowały się na zdjęciu. Plus - stroje baśniowe to jednorazowe, unikalne zazwyczaj egzemplarze, więc rzadko kiedy idealnie pasują na naszą modelkę - stylista z zestawem agrafek, klamerek i spinaczy wie, jak to złapać, by dobrze wyglądało i nie rozpadło się po trzech minutach. Nie wiem jak inni, ale ja w czasie zdjęć nie klepię w fejsbuka gdzieś w kącie, tylko cały czas uczestniczę w sesji, pilnuję, czy wszystko się trzyma i wygląda jak należy, układam kiecki, obieram je z paprochów i staram się mieć swoją działkę pod kontrolą. Gratis - jak trzeba, to i blendę przytrzymam ;).
Fot Kasia moja ulubiona . Tu akurat pozuję sama, ale
stylizacja również w całości leżała w moich rękach i zadbałam,
by gadżetów był dostatek i możliwe były różne z nimi
kombinacje (gogle, kapelusz, rękawiczki, książka etc etc)
Dalej - im lepiej znam koncepcję, tym większa jest moja inwencja. Mam swoje propozycje, czy to dodatków, czy rekwizytów, czasem ujęć. Inaczej też się przygotowuję do wypożyczania, inaczej, jeśli uczestniczę w sesji. Przy wypożyczaniu - dostajesz w torbie to, za co płacisz, czyli suknię, stylizację czy elementy garderoby. Jeśli stylizuję sesję osobiście - oprócz umówionych ciuszków mam ze sobą wór dodatków, biżuterii i rekwizytów, których nie wypożyczam, bo są zbyt cenne i unikatowe, by ryzykować ich zgubienie lub uszkodzenie (nad ręcznie robionymi dodatkami zdarza mi się siedzieć wiele dni, a są bardzo delikatne, plus miewałam już sytuacje, że unikatowe, specjalnie da mnie robione dodatki "ups, zginęły"). Mam kilka swoich propozycji, możemy się bawić z trzema różnymi parami rękawiczek, kapeluszami, pierścieniami, chustami, czterema wisiorami i zestawem rekwizytów. Nagle z jednej stylówki, dzięki zmiennym dodatkom, robi się kilka. Zwłaszcza, że stylistka na bieżąco w czasie sesji będzie rzucać propozycjami, jak i czego użyć, aby fajnie ze sobą grało i dobrze się prezentowało - bo już to testowała, bo wie, bo zna swoje zbiory, bo ma oko i doświadczenie.
Doradzi też początkującej modelce (niepoczątkującej też może, ale prawdopodobnie nie musi), jakie pozy może przyjąć, by pokazać zalety stroju i dobrze się w nim prezentować - szerokie bufiaste rękawy, kryzy czy spódnice do ziemi, choć piękne, często są zabójcze dla naszej sylwetki i trzeba szczególnie uważać przy pozowaniu, aby zamiast księżniczki nie wyszedł Bobek z Muminków (pozowanie w takich stylizacjach to temat na osobny wpis - kiedyś może napiszę, póki co nieco w tym temacie napisała Ewelina w podlinkowanym wyżej wpisie).
Wyszedł mi trochę post bałwo-auto-chwalczy, bo pisałam przez pryzmat swojej osoby i swoich doświadczeń, ale sądzę, że inne "klimatyczne" stylistki mają podobne do mnie podejście i doświadczenia.
Smutno jest mi trochę, że styliści na sesji są tak bardzo niedoceniani. Z jednej strony obecność stylistki uważana jest za zbędną, bo po co i w ogóle, z drugiej - jak już jest, to traktowanie jej jak służebną pannę ("Weź trzymaj tą blendę!", "Nie założę tej szmaty", "Modelko moja, zdejmij z siebie to gówno" to tylko nieliczne przykłady). Nie wiem na ile się to przekłada np na sesje street fashion, bo w tych klimatach nie siedzę, ale jeśli chodzi o wszelkie baśnie i fantastyki - rola stylisty sprowadza się do dostarczyciela kiecki i "Po co mi stylistka? Przecież sam(a) zrobię to równie dobrze!". Zrobić? Owszem, zrobisz. Równie dobrze? Zapewne nie...
Oczywiście, rozumiem, że żywot artysty ciężki jest w tym kraju, z pieniążkiem słabo, a jak już ten pieniążek jest, to milej go wydać na coś innego, niż na ciuchoogarniacza, zwłaszcza, gdy w sumie nie masz pojęcia, co ten ciuchoogarniacz w czasie zdjęć robi i dlaczego jest potrzebny. Ale może jednak czasem, gdy po głowie krąży Ci świetny koncept, warto zainwestować trochę więcej i mieć pewność, że gorset będzie górą do góry, nie trzeba będzie usuwać z każdego zdjęcia ramiączka od stanika, a każda falbanka będzie na swoim miejscu?

poniedziałek, 2 maja 2016

To już rok?

Fejsbuk mnie właśnie poinformował uczynnie, że blogasia założyłam... równo rok temu. Podobno w blogerskim świecie to okazja do świętowania, rozdawajek, przemyśleń i planów na przyszłość. I o ile moja pisanina ma tyleż zwolenników, co i przeciwników ("nie marudzę na twoje neologizmy i czytam twardo co skrobiesz na blogu" czy "tego się czytać nie da, mój grammar nazi radar wybucha", pozdro), tak "prowadzenia bloga" jako takiego nadal totalnie nie ogarniam. Najpierw wydawało mi się, że po prostu jak się pisze fajne rzeczy, to luzie zaczynają to czytać, a potem już prosta droga - sława, bogactwo etc. Później odkryłam, że w sumie nieważne, co się pisze, bo jest cała rzesza osób, które włażą nawzajem do siebie na blogasie i piszą "Zgadzam się w 100%, zapraszam do siebie!" i komciowo-wyświetleniowy interes się kręci. No, a jeszcze później odkryłam, że mi to wszystko... wisi :).
Piszę nieregularnie, kiedy mnie kapryśna Pani Wena odwiedzi, pełno wpisów mam pozaczynanych (większości pewnie nigdy nie skończę, bo się zdezaktualizowały), ciągle mówię sobie, że wypadałoby pisać więcej - i ciągle mi to nie wychodzi, więc nawet nie podejmuję "urodzinowych" postanowień ;). "Bazy czytelników" też nie buduję i nie liczę pracowicie wyświetleń, acz oczywiście miło jest mi bardzo, jeśli moje wypociny są czytane, w jakiś sposób trafiają do ludzi, jeśli zgadzają się ze mną lub się nie zgadzają (częściej zgadzają, nie wiem czemu).

Więc z okazji tego roczku uroczyście oświadczam, że... nic się nie zmieni!
Instaelbe
Faceelbe

Artystyczna wersja tortu urodzinowego.
Long story.
Produkt nie zawiera alkohulu.
(serio)

niedziela, 1 maja 2016

O aktach, inwencji i pozowaniu w ogólności słów kilka

Dziś będzie ciutek zrzędliwie, ciutek przemyśleniowo. Zacznę tym razem od wsadzenia kija w mrowisko refleksją w temacie fotograficznej i sesyjnej terminologii.
[refleksja] Pozuję w mrozie, śniegu, wodzie i błocie. Pozuję z pająkami, wężami, z nosorożcem też bym zapozowała. Pozuję w nocy, w lesie, w tłumie gapiących się ludzi, sypiącym się urbexie i na skraju przepaści. Ale nie jestem "odważna". Bo nie pozuję na golasa.
Równie dobrze czuję się w historycznych sukniach na krynolinie w szerokich przestrzeniach jak i w bliskich portretach beauty. Z równym spokojem odegram dumną królową elfów, szalonego nerda jak i zrozpaczoną kochankę. Wszystko mi jedno czy na potrzeby sesji muszę się wcisnąć w gorset i kieckę o wadze pięciu kilo, czy położyć na ufajdanej podłodze i tak leżeć. Dla dobrego ujęcia zrobię wszystko i wlezę wszędzie. Ale nie mam "szerokiego zakresu". Bo nie pozuję na golasa.
[/refleksja]
Przeciwniczką aktów nie jestem, co to, to nie, uważam po prostu, że zdjęcie (każde zdjęcie, nie tylko gołe) powinno mieć sens (a goła pani z rowerem, w pełnym szkła urbexie, zakładzie mechanicznym czy goła pani z rybą na głowie dla mnie tego sensu nie mają, niech będzie, że umysł mój prosty sztuki nie rozumie). Uważam też, acz oczywiście jest to li i tylko moje własne, subiektywne, skromne zdanie, że jeżeli ktoś potrzebuje tzytzków żeby zrobić dobre (tudzież "dobre") zdjęcie, to chyba ma trochę problem (nie mam tu oczywiście na myśli mistrzów, którzy z ciał tworzą obrazy, ale takich jest w sumie niewielu). Dobry akt zrobić jest, imo, cholernie trudno.
W tym momencie, prawdopodobnie wszyscy ewentualni czytelnicy mający na koncie ogłoszenia typu "tfp tylko przy pełnym zakresie" pomyśleli sobie, że mam tak zwany "buldópy", bo jestem brzydka i mnie nikt nie chce (focić).
I pewnie już sobie poszli :D.
Mogę więc swobodnie zmienić temat na, prawdopodobnie, mniej kontrowersyjny, czyli jak to z tym moim pozowaniem ostatnio jest, a w zasadzie czemu ostatnio go niemal nie ma. Czynniki wewnętrzne (brzuszek urósł i się zrzuca okropnie powoli) i zewnętrzne (paskudna, odbierająca mi wszelką inwencję listopadowa, błotnista pogoda od października do końca marca) to jedno. Drugim powodem jest fakt, że większość propozycji, jakie dostaję, brzmi mniej więcej: "Elo, mam świetny pomysł, weźmiesz którąś ze swoich sukien i pójdziemy do parku/na łąkę".
Nie, to nie jest świetny pomysł.
To znaczy - może jest, jeśli modelka pozuje trzy miesiące i dotąd zawsze miała sesje w dżinsach.
Tudzież jesteś mistrzem klimatu i obróbki w fotoszopie (mistrzowie klimatu, piszcie do mnie, fajna jestem, sukienki też mam fajne i w ogóle, tylko siem wstydzem :( ).
Może jestem już po prostu stara i zgryźliwa, ale gdzieś w okolicach Sylwestra powzięłam postanowienie przypadkiem noworoczne - jakość, nie ilość. Jedna wypasiona, przemyślana sesja w miesiącu, nie trzy na tydzień w Skaryszaku (mimo, że lubię Skaryszak). Nawet jeśli Cię znam i lubię, na sesję bez pomysłu prawdopodobnie nie pójdę, bo zwyczajnie narobiłam ich już w swoim życiu zbyt dużo i... no, trochę mi się nie chce. Czasami mnie nachodzi na spontany, ale coraz rzadziej. Jeśli Cię nie znam (lub nie lubię :D ) a nie masz pomysłu lub chcesz poćwiczyć temat sesji baśniowych - zawsze możesz zapytać o cenę, dużo nie biorę, a plny stanowią bardzo magiczny środek na wzrost chęci do sesji, bo mam na bułkę.
Plany na najbliższą przyszłość z Moniką
Jeśli chcesz mnie focić - pisz śmiało, nie gryzę i chętnie popracuję z kimś "nowym", ale zaproponuj jakąś ideę, koncepcję, pokaż inspiracje, wykaż się. Dla przykładu, moje pomysły na sesje wyglądają ostatnio tak jak na załączonym obok obrazku. Fabuła, postać, sens, klimat, jaki chcę osiągnąć. Dopracowana stylizacja do najmniejszego szczegółu i lista rekwizytów z podziałem na "Posiadane" i "Do zdobycia". Zdarzało się, że na sesje przywoziłam stos storyboardów, scenariusz i dwa wory rekwizytów. Tyle, że takie pomysły realizuję najczęściej z osobami sprawdzonymi, które dobrze znam i z którymi nieraz już pracowałam.
Lub z mistrzami klimatu.
Nie oznacza to też, że jestem tyranem i dominuję całość sesji, a biedny, skulony fotograf tylko naciska guziczek poganiany świstem mojego bata nad głową. Tabelki czy scenariusze zawsze tworzę we współpracy z fotografem/współmodelem i jestem też bardzo otwarta na wizje i pomysły fotografów - tylko muszą jakieś mieć.
W sumie to wiosna jest porą roku, na którą nie mam zbyt wielu pomysłów, tak jasno, wesoło i niemrocznie, no jak to tak... ale też jednocześnie mam dużo chęci i energii, więc tym bardziej jestem otwarta na cudze koncepcje :D.
Także tego, kontakt do mnie jest po lewej stronie, miła jestem bardzo niczym żelki Haribo, a te wszystkie zrzędliwe rzeczy to nie ja pisałam, tylko moja evil twin!

środa, 13 kwietnia 2016

Script Fiesta dla mnie to...


...no właśnie. To pytanie usłyszałam w miniony piątek już po raz trzeci, i, prawdopodobnie również po raz trzeci, odpowiedziałam coś głupiego. Wielkim mówcą raczej już w życiu nie zostanę, a nadal ciężko mi ubrać w kilka słów te wszystkie emocje i doświadczenia, które towarzyszą mi podczas festiwalu. Z góry więc ostrzegam, że będzie chaotycznie i bardzo subiektywnie.
Script Fiesta to festiwal dla scenarzystów, zorganizowany w tym roku już po raz piąty przez Agnieszkę Kruk ( Storylab - Polly poleca ) w gościnnych progach Warszawskiej Szkoły Filmowej i Kina Elektronik. 

Ostatnie przygotowania. Fot Instagram
Pięć dni intensywnej edukacji, interakcji i inspiracji. Wiedza jest towarem luksusowym i cennym, tu mam okazję zdobyć ją za free. I to dużo wiedzy. Spotkać dużo autorytetów i dużo fajnych osób. Korzystam więc i czerpię pełnymi garściami, bazgrolę tony notatek i wpatruję się w mądrych ludzi z rozdziawioną buzią. Innymi słowy - pięć dni totalnego oderwania od rzeczywistości, które (jak już odespałam solidnie) wypluło mnie, jak zwykle, pełną inspiracji i ciut mądrzejszą.

niedziela, 7 lutego 2016

Nowości ciuchowe vol. 4

Powoli nie możemy na siebie z Hermenegildą patrzeć. Focenie, uwierzcie, po trzysetnym manewrze "zdejmij z wieszaka --> wciśnij na manekin --> fotka z przodu --> fotka z profilu --> zmiana ustawień --> popraw tło --> repeat --> zdejmij z manekina --> rzuć na coraz większy stos" robi się naprawdę, ale to naprawdę nudne. Umilam więc sobie czas tworzeniem improwizowanych stylizacji, ubieraniem się w przypadkowe elementy odzieży i śpiewaniem neapolitańskich pieśni miłosnych.
No dobra, z tymi pieśniami to trochę przesadzam, ale za kilka dni pewnie z nudów zacznę.
Śniegu jak nie było, tak i nie ma... a poszłabym na foty. Taka pogoda, jaką mamy za oknami jest jedyną, ale to jedyną pogodą, na którą nie mam żadnej koncepcji. Błoto, szare pośniegowe grudy z lodu i syfu, deszcz, nawet jak plus 7 to i tak odczuwalna -2... jedyne, co mi przychodzi na myśl, to stylizacja typu waciak, walonki i flaszka bimbru w ręce i robimy klimaty "zapadła wieś lat 70 i 80 w dramatach polskich".
Tylko jakoś mnie to mało kręci.Jedziemy z koksem, panie i panowie, kolejna porcja próżności.
Improwizowana stylizacja (w zasadzie to dwie nawet) z użyciem militarnej koszuli z pagonami (cholercia, nie widać tych pagonów tutaj), którą przypadkiem upolowałam w lumpeksie. Koszula sama w sobie jak widać prezentuje się tak sobie (poza pagonami. Uwielbiam pagony), ale w połączeniu z ołówkową spódnicą i krawatem, czy w wersji trógoth z gorsetem i ozdobną spódniczką daje mniami efekt.

czwartek, 4 lutego 2016

Nowości ciuchowe vol. 3


Kolejna porcyjka fotek (wrzucam tu na bieżąco dla motywowania samej siebie, no i nadal nie mam koncepcji w jakiej formie zrobić katalog). Usiłowałam nawet podzielić te stosy nowości z ostatniego pół roku w jakieś tematyczne stosiki, ale logistyka przedsięwzięcia mnie odrobineńkę przerosła, kontynuuję więc wrzucanie jak leci. Z tego co czeka na obfocenie pewnie powstaną jeszcze z trzy wpisy (i, mam nadzieję, przerwa, bo przysięgłam sobie na wielkich przedwiecznych przystopować z łowami).
Takie tam wiktoriańskie steampunki z lumpeksia. Brązów, stójek i koronek w mojej szafie nigdy dość! (szafa ma inne zdanie)

poniedziałek, 1 lutego 2016

Nowosci ciuchowe vol. 2

Zgodnie z obietnicą, część druga nabytków. A że mi "się zeszło" (samo, oczywiście) pół roku od ostatniego chwalipięctwa, to te nowości są nie wszystkie takie znowuż nowe w mej szafie. Uwieczniam na fotografiach sprzętem mym zarąbistym w kolejności nie chronologicznej, a takiej, w jakiej udało mi się me skarbeńki wygrzebać (jeśli kogoś nurtuje pytanie gdzie ja to wszystko mieszczę, spieszę z odpowiedzią - nie mieszczę).
Bez zbędnego gadania, lecim z fotkami.
Jeden z najcenniejszych łupów, przy okazji pewnie jedna z największych perełek w szafie. Zielona satyna, czarna gipiura i multum czarnej koronki, stara robota, pewnie jakaś maturzystka śmigała 30 lat temu. Zachwycam się jak rzadko kiedy. Dodatkowym plusem jest to, że kiecka jest fabrycznie dwuczęściowa, więc mogę zarówno ją wykorzystać w całości, jak i łączyć w inne zestawy.

czwartek, 28 stycznia 2016

FAQ czyli najczęściej zadawane pytania o magiczną szafę pani Elbe :)

Ponieważ wiele osób pisze do mnie z podobnymi kwestiami, postanowiłam zebrać wszystkie najczęściej padające pytania w jeden krótki (mam nadzieję) poradniczek :).
Gdzie mogę obejrzeć/przymierzyć/wypożyczyć stroje?
Trzy z moich sukien (jedne z najstarszych w kolekcji :) )
Po wcześniejszym umówieniu się można oglądać do woli w Warszawie, Praga Północ, przy samiutkim metrze :). W sieci można mnie znaleźć o tu, pracuję także nad internetowym katalogiem, w którym będzie można przejrzeć moje zbiory.

Czy jest możliwość wypożyczenia tfp/za darmo?
W chwili obecnej nie i od tej reguły nie ma wyjątków :) . Nie potrzebuję rozbudowy portfolio, a ceny są naprawdę bardzo przystępne :) . Jeśli ktoś ma ochotę podesłać mi swoje zdjęcia, abym umieściła je w galerii klientów z odpowiednim podpisem (wszak lajki muszą się zgadzać, a zawsze starannie taguję wszystkich współtwórców), oczywiście jest taka możliwość i robię to z przyjemnością.

Czy wypożyczasz barterem?
Istnieje taka możliwość. Jeśli na przykład podoba mi się Twój styl, Twoje zdjęcia wzbogaca moje portfolio, to możemy się umówić, że pożyczę Ci stroje w zamian za sesję. Masz stare rekwizyty, dodatki lub kostiumy, które obfociłeś już sto razy i są Ci niepotrzebne? Również chętnie je przygarnę. Jeśli nie masz pieniędzy lub uważasz, że masz coś, co może mi się przydać - napisz, zaproponuj, bardzo możliwe, że się dogadamy (ale też nie obrażaj się, gdy odmówię :) ).

środa, 27 stycznia 2016

FAQ niepoważne, czyli wchodzisz na własną odpowiedzialność

Niezbędna inwestycja nr 1
Dokonałam niezbędnych inwestycji, wkrótce więc nie dość, że pojawią się pewnie ze trzy edycje #nowewszafie, to jeszcze wreszcie, po latach, pojawi się zapewne coś na kształt katalogu z obszerną większością moich zbiorów. Tylko przede mną pewnie z tydzień focecnia minimum, także tymczasem coś na kształt F.A.Q. (swoją drogą zacny projekt, szkoda, że słuch po nim zaginął, polecam: Śpiewają o absyntach i Kubie Rozpruwaczu ) czyli najczęściej zadawane pytania odnośnie mej ukochanej garderoby plus kącik szczerej odpowiedzi, zawierającej ostre sformułowania, sarkzm, ironię i przykłady z życia wzięte - dalej czytasz na własną odpowiedzialność :P.
Krótki i rzeczowy poradniczek po współpracy pojawi się o tutaj [...] :)
Zaczynamy z grubej rury, czyli jak nie zaczynać wiadomości (zapewne nie tylko do mnie).