poniedziałek, 4 maja 2015

Ogródkowo dekupażowo

Majówka - checked. Nawet grill był, bo jak wiemy, majówka bez grilla się nie liczy. Szczerze mówiąc, nie lubię takich przedłużanych weekendów, majowego zwłaszcza. Nagle cały kraj, naraz i solidarnie, dyszy żądzą urlopu, odpoczynku na łonie i wyjechania z miejsca zamieszkania celem przemieszczenia się gdziekolwiek. W domach zostają tylko frajerzy i looserzy! - więc cały kraj i przyległości wypełniają się hurtowymi ilościami niedzielnych turystów, a fejsbukowe tablice - galeriami zdjęć pod tytułem "zazdrośćcie mi, ruszyłem zad z domu!".
Żeby nie było, nie jestem frajerem i looserem, też się przemieściłam. Zaszyć się w czeluściach rodzinnej wioski. No i zrobić grilla, oczywiście. No ale nieważne, było minęło, ludzie powrócili do domostw i obowiązków, a ja dalej się zaszywam.
Dziś będzie więc tak bardziej codziennie i relacjonująco. "Drogi pamiętniczku, tak minął mi mój dzień..."
 Dzień zaczął się od walki. Leń na lewym ramieniu rzekł takoż: "Obczaj to słonko, słonko, idź po leżak i nie rusz się spod czereśni do wieczora, korzystaj póki się da". Pracuś na ramieniu prawym zaś dźgnął mnie w wyrzut na sumieniu i kazał się zająć czymś produktywniejszym niż obrastanie tłuszczem i rozwiązywanie sudoku (btw nauczyłam się rozwiązywać sudoku. Czyż nie jest to wystarczający sukces?). Nim ta wyimaginowana dwójka zabrała się do walki na gołe klaty w kisielu, postawiłam na kompromis, i urządziłam sobie pod tą czereśnią dekupażową minipracownię.
(tak, tu właśnie udokumentowano tę ciężką walkę)

(a tak wygląda już właściwy proces TFU!rczy)
Szuranie papierkiem ściernym po drewnie przy wtórze ćwierku ptasząt można uznać za całkiem relaksujące. I jak widać nawet suszenie "świeżo malowanych" pod przekwitającą czereśnią nie zakończyło się jakąś spektakularną katastrofą.
Przerwa na reklamy - klasyczny Bury Kot śpiący na burych schodach. W roli Burego Kota wystąpiła Wiktoria, czyli mój bydlęć najdroższy (jeden z pięciu, ale jak wiemy, im czarniejsze nosisz ciuchy, tym bardziej kochają cię białe koty).
Gdy rameczki i notesy schły pod czereśnią i cudem nie zostały całkowicie obklejone płatkami (wrzucanie zdjęcia sobie daruję, ale zrobiłam, także jakby ktoś miał głęboką potrzebę, mogę podesłać) zajęłam się... a jakże.... obiadem.
Reszta procesu TFU!rczego odbyła się już w domowym zaciszu. Podczas gdy akryle i krakele schły, j posanowiłam wycinać mikroskopijne znaczki z serwetek.
Bo mogę, a co.
Nie obyło się oczywiście bez wypadków przy pracy w rodzaju "Dracula gubi szczękę", "czemu ten akryl ma konsystencję kleju" i odkrycia, że kot Wiktoria, zwany dwa akapity temu "bydlęciem najdroższym" ma nowe, ciekawe hobby - mianowicie, widząc na stole farbę starannie, każdą łapką po kolei w nią włazi, po czym zaczyna latać po chałupie. Gdy usiłowała zrobić to po raz trzeci, na poważnie zaczęłam rozważać mufkę z siwego futerka... Stąd też widoczne na zdjęciu powyżej "suszenie na wysokościach".
Tak się towarzystwo prezentuje na chwilę obecną. Zostało multum upierdliwych drobiazgów do powykańczania i plecki do pomalowania, jak i Klimt czekający smutno na swoją kolej, ale to już jednak jutro. Chyba wyszłam z wprawy.







Brak komentarzy:

Prześlij komentarz