sobota, 21 maja 2016

Nowości ciuchowe vol. 5

Po dłuższej przerwie, wynikłej ze słabnącego entuzjazmu i wrodzonego lenistwa, przed wami kolejna część "cyklu". Chyba się nie za bardzo nadaję do tworzenia jakichkolwiek cykli, wszystkie zakrętasy życiowe, nawet te najmniejsze, skutecznie wytrącają mnie z jakichkolwiek prób systematyczności. I tak oto niektóre "nowe" wiszą na liście do przylansowania się od jesieni, nowsze nowe pofociłam, ale zapomniałam wrzucić na bloga, a najnowsze nowe leżą bezładnym stosem na środku pokoju - no bo przecież nie pochowam do szaf, bo mi się pomyli, a muszę pofocić i wrzucić na bloga. I tak ten stosik prawdziwych "nowych" rośnie sobie pomalutku i czeka cierpliwie, a ja się zastanawiam jaki jest sens do "nowości" wrzucać kieckę, którą mam w szafie od pół roku.
I której nikt jeszcze nie widział.
A przecież jest fajna.

środa, 18 maja 2016

O inspiracji słów kilka, czyli pani Elbe polemizuje z Salvadorem Dali

Dziś znów będzie lajtowy przerywnik wymądrzeniowy. Wiem, ostatnio same posty snujące się pseudofilozoficznie i zawierające niestrawne ilości moich osobistych opinii. Ale wszystkie planowe sesje są... no właśnie, nadal w planach, Hermenegilda wybyła na wycieczkę, a ja z wycieczki dopiero co wróciłam (o niej też się pojawi wpis, ale nieco później... raz, że nie mam jeszcze zdjęć, dwa, że był to bardzo niesamowity wyjazd i muszę sobie na razie sama pobyć z tymi wspomnieniami i nacieszyć się nimi bez "dzielenia się ze światem").
Cytat o inspiracji, który mnie zainspirował do pisania o
inspiracji, znaleziony u znajomego fanclubu
A będzie o... inspiracji. Nie będzie to poradniczek jak szukać inspiracji ani nic w ten deseń, nie wiem, czy w ogóle możliwe jest napisanie czegoś takiego. Ot, luźny, wieczorny strumień świadomości na temat inspiracjocepcji, której doświadczyłam scrollując leniwie facebooka kilka dni temu.
Zobaczyłam bowiem cytat przytoczony obok (być może zaiste są to słowa Dalego, albowiem zdarzało mu się niekiedy pierdzielić od rzeczy) i po chwilowym skoku ciśnienia nasunęło mi się w związku z nim kilka refleksji. Tak więc cytat o inspiracji zainspirował mnie do pisania o inspiracjach. Trochę mindfuck, ale w sam raz na mój dzisiejszy nastrój.
Cytat pojawił się na fanpejdżu fanclubu zespołu muzycznego jako, oczywiście, wyraz uwielbienia dla tegoż zespołu. I na tym poziomie faktycznie, niech sobie, od biedy, tak będzie, są prawdziwymi artystami, więc inspirują nas, maluczkich.
Tyle że pół sekundy później pojawia się u mnie "wait, what?!". Bo nie wyobrażam sobie artysty, który nie czerpie inspiracji z tego, co go otacza. Plus, artystów często inspirują ludzie i sytuacje totalnie zwykłe i codzienne... czyli idąc prosto za tokiem rozumowania mistrza Salvadora wyszłoby nam na to, że prawdziwym artystą jest pan Mietek spod monopola, który, załóżmy, dzieląc się ostatnim petem z kumplem Stachem zainspirował znanego poetę Zenobiego Głąba do napisania głębokiego wiersza o przyjaźni, podczas gdy poeta Zenobi, jako ten zainspirowany, prawdziwym artystą już nie jest. Wiem, trywializuję i doprowadzam do absurdu brutalną dosłownością, ale o to mniej więcej chodziło ;).
Ze mnie wprawdzie taki "true artist" jak z koziego ogona harmonijka ustna, ale też w zasadzie cała moja TFU!rczość jest inspirowana. Czymś. Często, owszem, muzyką, dziełami malarskimi, sesjami mistrzów (ostatnio - najczęściej muzyką, mój muzykoholizm wszedł na wyższy level, choć sądziłam, że już się nie da, i zaczynam widzieć ukochane utwory obrazami, które mam ochotę przenieść tak czy owak na ekrany komputerów), ale równie często - prostymi sytuacjami z własnego życia, tudzież sytuacjami widzianymi nawet na ulicy. Wydaje mi się, choć nie czuję się tu adekwatnym przykładem, że "robienie sztuki" to właśnie umiejętność dostrzegania czegoś więcej niż inni w rzeczach pozornie zwykłych, pozwalanie wyobraźni, by zahaczała się na ziarenku inspiracji i z tego tworzyła własne historie czy obrazy. Zresztą, kolejną cegiełkę do ironii niech dołoży fakt, że ów zespół, którego fanów zawiera ten fanclub, nie raz i nie dwa podkreślał znaczenie inspiracji i to, że połowa, jak nie więcej, tekstów powstaje z inspiracji zebranych po różnych krajach w czasie tras koncertowych. Inni "prawdziwi artyści" (dobra, tej definicji nie tykam nawet kijem od szczotki, tak mistrz Salvador napisał, więc i ja tak będę pisała, i basta), których spotkałam przy tych czy inszych okazjach również często opowiadając o tym, skąd im się wziął jakiś pomysł, mówili, co ich zainspirowało do opowiedzenia tej właśnie historii, pokazania tego właśnie obrazka czy napisania takiego właśnie kawałka.
W zasadzie to zawsze ich coś zainspirowało.
I w zasadzie nigdy nie był to Beethoven.
Żeby uniknąć inspiracji trzeba by nie wychodzić z domu, nie spotykać ludzi, nie przeżywać nic, ba, nawet komputera nie odpalać. Tudzież, w opcji drugiej, mieć umysł zamknięty na bodźce zewnętrzne i oczy niedostrzegające ani otoczenia, ani tego, co przeżywamy sami, w środku. Żadna z tych opcji nie brzmi jak przepis na wiekopomne dzieło, prawda? ;)

czwartek, 5 maja 2016

To co, po znajomości rabacik?

W tym temacie, oprócz suchara o stolicy Maroka, mam tylko jedno do powiedzenia.
Obrazek zaczerpnięty z czeluści internetu, autor nieznany:
Na ironię zakrawa fakt, że im mniej ktoś mnie zna, tym chętniej używa zwrotu "To co, po znajomości...?". Rabacik, a najlepiej w ogóle za darmoszkę.
Chwilami to już jest wręcz obelżywe. Serio, sępienie za darmo, bo mamy się w znajomych na facebooku, albo przymilanie się o rabat przy zamówieniu na 20zł czy oferowanie 30zł za kilka godzin mojej pracy i ciuchy warte x razy tyle podcina skrzydła i każe zastanowić się nad sensem tego, co robię. Choć, w zasadzie, to tym  "znajomym" powinno być wstyd.
Innymi słowy: chcesz mieć 100% pewności, że rabaciku nie dostaniesz? Użyj magicznego zwrotu "Po znajomości". Efekt gwarantowany!
Chciałby człowiek wzbogacić ofertę, kupić co porządnego, lista braków w szafie, wbrew pozorom, jest długa. Pomysłów na rekwizyty, ciuchy i akcesoria handmade mam na trzy strony, pomysłów na sesje - kolejne tyle... Działać by się chciało, rozwijać, wzbogacać, tworzyć zdjęcia, akcesoria i stylówki, ale do tego niestety potrzebna jest kaska. A tu jedna, piąta, dziesiąta osoba  rzuca tym samym, znienawidzonym hasłem i jeszcze buziaczki śle...
Do rozwoju siebie i swojej oferty potrzebni mi są Klienci (pozdro dla tych prawdziwych, dzięki którym pomalutku, ale mogę posuwać się naprzód!), nie "znajomi". Zresztą deal jest obustronny - mając piniondz, mam więcej fajnych ciuchów, które potem wy możecie wypożyczać i mieć zarąbiste zdjęcia, więcej rekwizytów, z którymi mogę przyjechać na sesję i uczynić ją totalnie niepowtarzalną. Za "po znajomości?" nie kupię nic.
Miejmy do siebie i swojej pracy szacunek. Po prostu.
(temat powraca jak bumerang, wiem, ale co jakiś czas mi się zbiera i ulewa, no, pardon me...  Może następny wpis poświęcę teorii strun?)

wtorek, 3 maja 2016

Czym różni się stylistka od wypożyczalni?

Jakoś tak ostatnio mam wenę do wymądrzania się - może to dobrze, a może lada dzień, lada wpis dostanę cegłówką przez łeb, żebym wreszcie się zamknęła.
Może tytuł powinien brzmieć raczej "10 powodów, dla których warto mieć stylistkę na sesji".
Ewelina na swoim blogu pisała ostatnio, że suknia sesji nie czyni. I ja się z nią zgadzam w stu, a nawet dwustu procentach Bo nie czyni. I tu chciałabym się trochę powymądrzać w temacie zalet obecności stylistki podczas zdjęć. Bo, oczywiście, można zrobić tak (i większość osób tak robi):
1. Wypożyczyć suknię.
2. Ubrać w nią modelkę.
3. Iść do parku.
4. Robić zdjęcia.
5. Oddać suknię.
W przypadku takiego scenariusza - dla mnie najistotniejszy jest punkt piąty ;). Oczywiście przy wypożyczaniu również staram się pomagać w wyborze i służyć wiedzą i doświadczeniem (o ile, oczywiście, nie spóźnisz się półtorej godziny. Wtedy albo mnie nie zastaniesz, albo zastaniesz bardzo złą i w piżamie). Podpowiadam, prezentuję, podpytuję o urodę modelki, jeśli jest ona nieobecna. Ale często, jak to z wypożyczalniami bywa, klient wybiera sobie suknię ze zdjęć, ja ją przygotowuję, pakuję i potem jedyne, co mnie obchodzi, to by wróciła do mnie w terminie i dobrym zdrowiu.
Fot Kamila Krawczyk, plener Radomskiego
Towarzystwa Fotograficznego.
Apolon przy robocie walczy  z bardzo
efektownym, ale i bardzo złośliwym
trenem.
Ale można też wciągnąć stylistkę w swoją bajkę :) (w moim wypadku, po kilku boleśnie zmarnowanych dniach pod tytułem "Ja jestem sławny/a, trzymaj mje blendę cały dzień, a dostaniesz tak wyczesane fotki, zresztą, ba, samo to, że cię podpiszę pod zdjęciami sprawi, że będziesz przebierać w zleceniach jak w ulęgałkach!" już tylko za portrety królów polskich - ale naprawdę niewiele tych portretów i idzie je uzbierać bez przymierania głodem :) ) Zaraź stylistkę koncepcją, pokaż jej swój pomysł,zabierz na sesję, a zyskasz pełnoprawnego członka ekipy, który, uwierz, wiele wniesie do zdjęć. Zwłaszcza baśniowych, stylizowanych, w których od kreacji i tego jak się ona prezentuje wiele zależy.
Zaczynając od rzeczy najbardziej oczywistych, czyli - ogarnie ciuszki, przywiezie je i ubierze w nie modelki. Halki, gorsety, treny - nierzadko upakowanie w tym modelki przypomina scenki rodzajowe z obrazów barokowych. Tu zasunąć, tam podpiąć, gorset zawiązać... Zdarzało się, że po sesji docierały do mnie zdjęcia w moich ciuchach - a tam kiecka wisi byle jak, halki modelka założyć nie chciała "bo nie", kawałek stanika wystaje gdzie nie powinien czy, o zgrozo, gorset założony jest do góry nogami. Nie zawsze, oczywiście, ale nie były to też odosobnione przypadki. Oprócz tego, że dostarczam stroje na plan i pilnuję, żeby modelka założyła odpowiednie elementy na odpowiednie części ciała, w czasie sesji cały czas dbam o to, by to dobrze wyglądało. Żeby sadełko nie wyłaziło, żeby stanika czy boczków nie było widać, a zwały materiału i falban spódnicy były równo ułożone i doskonale prezentowały się na zdjęciu. Plus - stroje baśniowe to jednorazowe, unikalne zazwyczaj egzemplarze, więc rzadko kiedy idealnie pasują na naszą modelkę - stylista z zestawem agrafek, klamerek i spinaczy wie, jak to złapać, by dobrze wyglądało i nie rozpadło się po trzech minutach. Nie wiem jak inni, ale ja w czasie zdjęć nie klepię w fejsbuka gdzieś w kącie, tylko cały czas uczestniczę w sesji, pilnuję, czy wszystko się trzyma i wygląda jak należy, układam kiecki, obieram je z paprochów i staram się mieć swoją działkę pod kontrolą. Gratis - jak trzeba, to i blendę przytrzymam ;).
Fot Kasia moja ulubiona . Tu akurat pozuję sama, ale
stylizacja również w całości leżała w moich rękach i zadbałam,
by gadżetów był dostatek i możliwe były różne z nimi
kombinacje (gogle, kapelusz, rękawiczki, książka etc etc)
Dalej - im lepiej znam koncepcję, tym większa jest moja inwencja. Mam swoje propozycje, czy to dodatków, czy rekwizytów, czasem ujęć. Inaczej też się przygotowuję do wypożyczania, inaczej, jeśli uczestniczę w sesji. Przy wypożyczaniu - dostajesz w torbie to, za co płacisz, czyli suknię, stylizację czy elementy garderoby. Jeśli stylizuję sesję osobiście - oprócz umówionych ciuszków mam ze sobą wór dodatków, biżuterii i rekwizytów, których nie wypożyczam, bo są zbyt cenne i unikatowe, by ryzykować ich zgubienie lub uszkodzenie (nad ręcznie robionymi dodatkami zdarza mi się siedzieć wiele dni, a są bardzo delikatne, plus miewałam już sytuacje, że unikatowe, specjalnie da mnie robione dodatki "ups, zginęły"). Mam kilka swoich propozycji, możemy się bawić z trzema różnymi parami rękawiczek, kapeluszami, pierścieniami, chustami, czterema wisiorami i zestawem rekwizytów. Nagle z jednej stylówki, dzięki zmiennym dodatkom, robi się kilka. Zwłaszcza, że stylistka na bieżąco w czasie sesji będzie rzucać propozycjami, jak i czego użyć, aby fajnie ze sobą grało i dobrze się prezentowało - bo już to testowała, bo wie, bo zna swoje zbiory, bo ma oko i doświadczenie.
Doradzi też początkującej modelce (niepoczątkującej też może, ale prawdopodobnie nie musi), jakie pozy może przyjąć, by pokazać zalety stroju i dobrze się w nim prezentować - szerokie bufiaste rękawy, kryzy czy spódnice do ziemi, choć piękne, często są zabójcze dla naszej sylwetki i trzeba szczególnie uważać przy pozowaniu, aby zamiast księżniczki nie wyszedł Bobek z Muminków (pozowanie w takich stylizacjach to temat na osobny wpis - kiedyś może napiszę, póki co nieco w tym temacie napisała Ewelina w podlinkowanym wyżej wpisie).
Wyszedł mi trochę post bałwo-auto-chwalczy, bo pisałam przez pryzmat swojej osoby i swoich doświadczeń, ale sądzę, że inne "klimatyczne" stylistki mają podobne do mnie podejście i doświadczenia.
Smutno jest mi trochę, że styliści na sesji są tak bardzo niedoceniani. Z jednej strony obecność stylistki uważana jest za zbędną, bo po co i w ogóle, z drugiej - jak już jest, to traktowanie jej jak służebną pannę ("Weź trzymaj tą blendę!", "Nie założę tej szmaty", "Modelko moja, zdejmij z siebie to gówno" to tylko nieliczne przykłady). Nie wiem na ile się to przekłada np na sesje street fashion, bo w tych klimatach nie siedzę, ale jeśli chodzi o wszelkie baśnie i fantastyki - rola stylisty sprowadza się do dostarczyciela kiecki i "Po co mi stylistka? Przecież sam(a) zrobię to równie dobrze!". Zrobić? Owszem, zrobisz. Równie dobrze? Zapewne nie...
Oczywiście, rozumiem, że żywot artysty ciężki jest w tym kraju, z pieniążkiem słabo, a jak już ten pieniążek jest, to milej go wydać na coś innego, niż na ciuchoogarniacza, zwłaszcza, gdy w sumie nie masz pojęcia, co ten ciuchoogarniacz w czasie zdjęć robi i dlaczego jest potrzebny. Ale może jednak czasem, gdy po głowie krąży Ci świetny koncept, warto zainwestować trochę więcej i mieć pewność, że gorset będzie górą do góry, nie trzeba będzie usuwać z każdego zdjęcia ramiączka od stanika, a każda falbanka będzie na swoim miejscu?

poniedziałek, 2 maja 2016

To już rok?

Fejsbuk mnie właśnie poinformował uczynnie, że blogasia założyłam... równo rok temu. Podobno w blogerskim świecie to okazja do świętowania, rozdawajek, przemyśleń i planów na przyszłość. I o ile moja pisanina ma tyleż zwolenników, co i przeciwników ("nie marudzę na twoje neologizmy i czytam twardo co skrobiesz na blogu" czy "tego się czytać nie da, mój grammar nazi radar wybucha", pozdro), tak "prowadzenia bloga" jako takiego nadal totalnie nie ogarniam. Najpierw wydawało mi się, że po prostu jak się pisze fajne rzeczy, to luzie zaczynają to czytać, a potem już prosta droga - sława, bogactwo etc. Później odkryłam, że w sumie nieważne, co się pisze, bo jest cała rzesza osób, które włażą nawzajem do siebie na blogasie i piszą "Zgadzam się w 100%, zapraszam do siebie!" i komciowo-wyświetleniowy interes się kręci. No, a jeszcze później odkryłam, że mi to wszystko... wisi :).
Piszę nieregularnie, kiedy mnie kapryśna Pani Wena odwiedzi, pełno wpisów mam pozaczynanych (większości pewnie nigdy nie skończę, bo się zdezaktualizowały), ciągle mówię sobie, że wypadałoby pisać więcej - i ciągle mi to nie wychodzi, więc nawet nie podejmuję "urodzinowych" postanowień ;). "Bazy czytelników" też nie buduję i nie liczę pracowicie wyświetleń, acz oczywiście miło jest mi bardzo, jeśli moje wypociny są czytane, w jakiś sposób trafiają do ludzi, jeśli zgadzają się ze mną lub się nie zgadzają (częściej zgadzają, nie wiem czemu).

Więc z okazji tego roczku uroczyście oświadczam, że... nic się nie zmieni!
Instaelbe
Faceelbe

Artystyczna wersja tortu urodzinowego.
Long story.
Produkt nie zawiera alkohulu.
(serio)

niedziela, 1 maja 2016

O aktach, inwencji i pozowaniu w ogólności słów kilka

Dziś będzie ciutek zrzędliwie, ciutek przemyśleniowo. Zacznę tym razem od wsadzenia kija w mrowisko refleksją w temacie fotograficznej i sesyjnej terminologii.
[refleksja] Pozuję w mrozie, śniegu, wodzie i błocie. Pozuję z pająkami, wężami, z nosorożcem też bym zapozowała. Pozuję w nocy, w lesie, w tłumie gapiących się ludzi, sypiącym się urbexie i na skraju przepaści. Ale nie jestem "odważna". Bo nie pozuję na golasa.
Równie dobrze czuję się w historycznych sukniach na krynolinie w szerokich przestrzeniach jak i w bliskich portretach beauty. Z równym spokojem odegram dumną królową elfów, szalonego nerda jak i zrozpaczoną kochankę. Wszystko mi jedno czy na potrzeby sesji muszę się wcisnąć w gorset i kieckę o wadze pięciu kilo, czy położyć na ufajdanej podłodze i tak leżeć. Dla dobrego ujęcia zrobię wszystko i wlezę wszędzie. Ale nie mam "szerokiego zakresu". Bo nie pozuję na golasa.
[/refleksja]
Przeciwniczką aktów nie jestem, co to, to nie, uważam po prostu, że zdjęcie (każde zdjęcie, nie tylko gołe) powinno mieć sens (a goła pani z rowerem, w pełnym szkła urbexie, zakładzie mechanicznym czy goła pani z rybą na głowie dla mnie tego sensu nie mają, niech będzie, że umysł mój prosty sztuki nie rozumie). Uważam też, acz oczywiście jest to li i tylko moje własne, subiektywne, skromne zdanie, że jeżeli ktoś potrzebuje tzytzków żeby zrobić dobre (tudzież "dobre") zdjęcie, to chyba ma trochę problem (nie mam tu oczywiście na myśli mistrzów, którzy z ciał tworzą obrazy, ale takich jest w sumie niewielu). Dobry akt zrobić jest, imo, cholernie trudno.
W tym momencie, prawdopodobnie wszyscy ewentualni czytelnicy mający na koncie ogłoszenia typu "tfp tylko przy pełnym zakresie" pomyśleli sobie, że mam tak zwany "buldópy", bo jestem brzydka i mnie nikt nie chce (focić).
I pewnie już sobie poszli :D.
Mogę więc swobodnie zmienić temat na, prawdopodobnie, mniej kontrowersyjny, czyli jak to z tym moim pozowaniem ostatnio jest, a w zasadzie czemu ostatnio go niemal nie ma. Czynniki wewnętrzne (brzuszek urósł i się zrzuca okropnie powoli) i zewnętrzne (paskudna, odbierająca mi wszelką inwencję listopadowa, błotnista pogoda od października do końca marca) to jedno. Drugim powodem jest fakt, że większość propozycji, jakie dostaję, brzmi mniej więcej: "Elo, mam świetny pomysł, weźmiesz którąś ze swoich sukien i pójdziemy do parku/na łąkę".
Nie, to nie jest świetny pomysł.
To znaczy - może jest, jeśli modelka pozuje trzy miesiące i dotąd zawsze miała sesje w dżinsach.
Tudzież jesteś mistrzem klimatu i obróbki w fotoszopie (mistrzowie klimatu, piszcie do mnie, fajna jestem, sukienki też mam fajne i w ogóle, tylko siem wstydzem :( ).
Może jestem już po prostu stara i zgryźliwa, ale gdzieś w okolicach Sylwestra powzięłam postanowienie przypadkiem noworoczne - jakość, nie ilość. Jedna wypasiona, przemyślana sesja w miesiącu, nie trzy na tydzień w Skaryszaku (mimo, że lubię Skaryszak). Nawet jeśli Cię znam i lubię, na sesję bez pomysłu prawdopodobnie nie pójdę, bo zwyczajnie narobiłam ich już w swoim życiu zbyt dużo i... no, trochę mi się nie chce. Czasami mnie nachodzi na spontany, ale coraz rzadziej. Jeśli Cię nie znam (lub nie lubię :D ) a nie masz pomysłu lub chcesz poćwiczyć temat sesji baśniowych - zawsze możesz zapytać o cenę, dużo nie biorę, a plny stanowią bardzo magiczny środek na wzrost chęci do sesji, bo mam na bułkę.
Plany na najbliższą przyszłość z Moniką
Jeśli chcesz mnie focić - pisz śmiało, nie gryzę i chętnie popracuję z kimś "nowym", ale zaproponuj jakąś ideę, koncepcję, pokaż inspiracje, wykaż się. Dla przykładu, moje pomysły na sesje wyglądają ostatnio tak jak na załączonym obok obrazku. Fabuła, postać, sens, klimat, jaki chcę osiągnąć. Dopracowana stylizacja do najmniejszego szczegółu i lista rekwizytów z podziałem na "Posiadane" i "Do zdobycia". Zdarzało się, że na sesje przywoziłam stos storyboardów, scenariusz i dwa wory rekwizytów. Tyle, że takie pomysły realizuję najczęściej z osobami sprawdzonymi, które dobrze znam i z którymi nieraz już pracowałam.
Lub z mistrzami klimatu.
Nie oznacza to też, że jestem tyranem i dominuję całość sesji, a biedny, skulony fotograf tylko naciska guziczek poganiany świstem mojego bata nad głową. Tabelki czy scenariusze zawsze tworzę we współpracy z fotografem/współmodelem i jestem też bardzo otwarta na wizje i pomysły fotografów - tylko muszą jakieś mieć.
W sumie to wiosna jest porą roku, na którą nie mam zbyt wielu pomysłów, tak jasno, wesoło i niemrocznie, no jak to tak... ale też jednocześnie mam dużo chęci i energii, więc tym bardziej jestem otwarta na cudze koncepcje :D.
Także tego, kontakt do mnie jest po lewej stronie, miła jestem bardzo niczym żelki Haribo, a te wszystkie zrzędliwe rzeczy to nie ja pisałam, tylko moja evil twin!