środa, 5 sierpnia 2015

No valid is broken - Castle Party 2015 vol. 2

Na fali dorocznych, tradycyjnych pocastlowych gównoburz "fani muzyki" vs. "lansiarze", zainspirowana typowym morzem narzekań na wrażenia odzieżowe, postanowiłam yebnąć post odzieżowy.
Nie no, dobra, żartuję, i tak miałam go yebnąć. Ale poczułam się zmotywowana.
Swoją drogą tradycja owa jest dla mnie tyleż zabawna, co i niepojęta. Rok  rok pojawia się ten sam temat, odkąd pamiętam historią lansiarstwa mego (a i w sumie przed, albowiem exexex wyrwany podczas pierwszego mojego Castla uważał, że jedyną słuszną formą zabawy na zamku jest stanie na dziedzińcu w spranym polarze/tiszercie, z założonymi rękami i marsową miną, w absolutnym bezruchu. Wszelkie elementy tańca i nieworkowatej odzieży godne są głębokiej ghothytziej pogardy. Ah, młodości, nie wracaj jednak przypadkiem). "Pozerzy", "lansiarze", "przebierańcy", "przyjeżdżają tylko polować na paparazzi" i kilometrowe elaboraty o tym, jak to oni gardzą i jak to oni nie rosumią i w ogóle na psy schodzi, panie, cała ta subkultura, # scenaumiera i chodźmy na basen. Nie ogarniam mym małym rozumkiem co komu przeszkadza i co kogo obchodzi, co inni robią na festiwalu... nawet jeśli faktycznie jest grupa osób przyjeżdżających li i tylko na lans - na wszelkich bogów i różowego jednorożca też - co komu do tego?
Tak czy siak, dało się odnotować dwie prawidłowości potwierdzone kilkoma latami wnikliwych apolonowych obserwacji.
1) Hejt jest totalnie jednostronny. Jak żyję nie widziałam, żeby zwyubierańcy pisali posty w stylu "O masakra, ten koleś w tych dżinsach wygląda jak obwieś", "a ci to tylko by na polu siedzieli i chlali" czy cokolwiek.
2) Wszelki "dialog" zwykle kończy się wraz z chwilą, kiedy to pojawia się temat okołokoncertowy, i jedyne, co potrafią powiedzieć to "Paradise Lost!" (tudzież odpowiednik haedlinerowy z lat minionych) i okazuje się, że kiedy to lansiarscy lansiarze bujali się pod sceną, okazjonalnie robiąc sobie przerwę na fotki, "fani muzyki" do 20 pluskali się w basenie, bo znajomi, piwerko, upał, niechcesię, "alesięwczorajnayebałemhehe". I żeby nie było, że piję do mieszkańców pola namiotowego jako takich, bo, jak mniemam, jest to jednak hałaśliwa mniejszość (as always). Zresztą, nawet jeśli ktoś się pluska do 20 i wyłania się tylko na headlinera... wisi mi to. W zasadzie, póki nie sika mi się na głowę (w przeciągu 12 lat niestety dwa incydenty bolkowskie z moczem w roli głównej :( ), nie łapie za cycka i nie próbuje obić mordy - jest mi doskonale obojętne w jakim konkretnie celu i odzieniu kto przybył.
Tylko bardzobardzo usiłuję rozgryźć, czemu innych tak bardzo interesuje (boli?) mój cel i przyodziewek :P.
Ale, ad rem, bo się Apolon rozpisał dygresją.

CZWARTEK
W czwartek stylówa była na zasadzie "byle cokolwiek". Jakem już wcześniej napisała, czwartek to survival, nie lans musi być więc wygodnie i odpowiednio do warunków.
A że akurat parę dni wcześniej wygrzebałam w lumpie za całą dyszkę całkiem uroczą sukienkę, to i się urodziła stylizacja, a i przy okazji podpunkt "tradycyjne castlowe świecenie półdupkami" został odhaczony
Gdybym owej zacnej kiecuni nie wygrzebała, pewnie ograniczyłabym się tradycyjnie do tiszerta  zespołem i jakiejś spódnicy, a tak to wyszedł psudosteampunk.
Więc w sumie i tak o wiele bardziej lansiarsko niż dotąd, a zarazem ultrawygodnie, czyli w sam raz na dziesiątki "Kopę laaat!" i "Ze mną się nie napijesz?".
Dodatków - brak, biżuta z tego co pamiętam też brak, coby nie pogubić, gorąco było jak w piekle, więc i wszelakich okryć dodatkowych -takoż brak.
W wersji tl;dr - Apolon brykał po bolkowskich uliczkach w półprzezroczystej kronkowej kiecuszce z lumpa, steampunkwym gorsecie z Restyle i sandałach.
Póki nie padł.

PIĄTEK
Fot. T. Michalak Przypadkiem się we trójkę fajnie
dopasowaliśmy tematycznie.
Lansu dzień pierwszy. Piątek był dniem wymyślonego przez Łukasza "white goth", a w zasadzie, w naszym wydaniu, biało-czarny goth. Z ogarnięciem tej stylówki miałam największy problem, włącznie z groźbami śmierci i rwaniem posiwiałych włosów z głowy, bo o ile ryzyko kiczu jest w te całe gotyki niejako wpisane z zasady, tak "gotyk na biało" to proszenie się o kłopoty.
Białych kiecek ci wprawdzie u mnie dostatek, ale znalezienie jakiejkolwiek, która nie wygląda jak klasyczny ślubniak/nie jest bezą/nie ma trenu/doskonale pasuje rozmiarem i jest wygodna było solidnym wyzwaniem.
Fot. Paweł Krętek
Miałam tęgiego stresa, że będę wyglądać jak straszliwie kiczowata panna młoda tudzież młodociana fanka Diary of Dreams teleportowana z 2009 ( Jakby ktoś nie znał jakimś cudem - widło pamiętam, że pod sceną roiło się wtedy od "ghothytzkich panien młodych" ).
Ładnie widać kolczyki i czaszunię#2
Fot.
T. Michalak again




Wtedy jakoś samoistnie urodziła mi się koncepcja "ogólnoptasia", jakoś tak po kawałku. Zakupiłam czachę gołymbia od koleżanki, potem zakochałam się w kolczykach-łapkach od Cadaverous Crystal (widoczne, mam nadzieję chociaż na jednym zdjęciu, tym tu obok. Zakochałam się w nich absolutnie, choć sposób wykonania budzi dość skrajne emocje), potem okazało się, że posiadana czaszunia jest za mała żeby jej użyć i zaczęłam kombinować nad czaszuniami hendmejdowymi.... Czterdzieści cztery modelinowe mrówkojady później powstały cztery czaszki, które uznałam za wystarczająco czaszkowate (widoczne, mam nadzieję, na zdjęciach - jedna na headdressie, jedna n dusiku i jedna na "różańcu", czwartą, zapasową, zagarnął Łukasz w ramach gifta). I pojawił się problem, jak je umocować do głowy i szyi.
Fot. Anna Chylewska / alternation.pl
Jedyne foto, jakie na razie znalazłam, na którym jako tako widać
czaszunię#3 ("różaniec")
 Koncepcje przewijały się przeróżne, oczywiście koncepcja początkowa okazała się totalnie awykonalna i trzeba było improwizować... i kombinować... i dalej improwizować... i wzywać tęgie umysły inżynierskie na ratunek (tu chwila uwielbienia dla inżynier Eli, która cierpliwie mi w tym pomagała).
Wojowanie z tymi łozdupkami zajęło mi naprawdę cztery intensywne dni i było Wielką Improwizacją, ale, nie ma co ukrywać, wszystko odbywało się na zasadzie eksperymentów i metody prób i błędów. I calutki dzień modliłam się, żeby się nie rozleciało (dało radę).
A jakbym się chciała bawić w kolejne tego typu rzeczy, to, powiedzmy, metodę już znam. Dusik wprawdzie kleiłam na taśmę dwustronną, a koraliki, jak się okazało, farbują mi czoło, ale mniejsza o większość, dało radę i tyla.
 
Fot. Krzysztof Kurek
Co do reszty stroju - ostatecznie udało się wybrać z czeluści szaf i kartonów jedną kieckę, niezastąpiona Aneta pożyczyła mi gorseta, do tego wiecznie jedna i ta sama, zmasakrowana już mocno halka, wstążkowe, "barokowe" bransoletki, sandały a jakże (i tak większość czasu nie widać butów, a ja jestem stara i wygodnicka) .
Podsumowując:
Biała suknia - szafa własna (nabyta drogą kupna przez Internet nie pamiętam skąd).
Gorset - Aneta Pawska - Enchanted Stories
Torebka - zawsze jedna i ta sama, nie lubię torebek. Lumpeks.
KolczykiCadaverous Crystal
Fot. Dariusz Socha
Headdress - handmade by ja.
Dusik - handmade by ja.
"Różaniec" - handmade by ja, zmontowany z mrówkojada, pardą, czaszuni i otrzymanego kiedyś naszyjnika.
Bransoletki - dwa kawałki wstążki + kilka haftek.
Buciory - niezastąpione i te same co zawsze sandały (te, co się dzień później rozyebały, pardą za spoiler).
Halka - stelaż z dwóch kół, lumpeks.
Make-up by Łukasz Wąpierz.
Na deser jeszcze reporterski atak znienacka, jak sobie drepczę po zamku, całkiem lubię tę fotę. Widzimy na niej, że eksponat A (Apolon) jest w stanie całkiem sprawnie przemieszczać się po nierównych zamkowych powierzchniach w swych wynalazkach.

SOBOTA
Fot. Marand
Tradycyjnie już, Steampunk Day.W związku z tym minieventem zorganizowanym już po raz kolejny przez Amadiego, oczywistym było, że steampunki będą w sobotę.
I... tu też był problem (bez zaskoczenia). Zresztą nie jestem do końca zadowolona z efektu ostatecznego, ale pojawiły się problemy w postaci braku, niestety, kasy. Trzeba było poskładać coś nowego z tego, co poupychane po szafach. Zbrakło mi też trochę koncepcji na ciekawe steampunkowe gadżety, były plany porobienia jakichś konstrukcji i zrobienia postaci podróżniczki, wynalazcy or sth, chciałam uniknąć zwyczajnej stylówy typu "got, który odkrył kolor brązowy"
Fot. Obliviscere Photography
No ale wyszło, jak wyszło, ograniczyłam się więc do "tak wiktoriańsko jak tylko się da" i położyłam nacisk bardziej na epokę niż na steampunkowe gadżety w rodzaju pięciu ton trybików. Stylóweczke składała się więc z:
Fot "Marek z Rybnika"
 Spódnica czarna satynowa - szafa własna, szyta na miarę na poprzednią właścicielkę :P (miała do tego dojść falbaniasta warstwa w kolorze brązowym, znalazłam nawet zacną do tego celu kiecę w lumpie, ale jakoś nie udało mi się tego poukładać tak, żeby mi pasowało).
Turniura - a raczej pseudoturniura, szyta ręcami własnemi na parę dni przed wyjazdem (tzw "poduszka na dupę". Prototyp, następna wyjdzie lepiej. Ta zjeżdżała i ogólnie do ideału jej daleko, no ale dziecko pierworodne. Jak to wyglądało, widać na fotce obok).
Gorset - klasyk sprzed paru lat, Restyle.
Nabutniki - nawet przez chwilę w nich wytrzymałam, co uwieczniła Aga P., żeby nie było, że na darmo się w nich gotowałam i widać je na zdjąchu powyżej.
Minę mam nienajmądrzejszą, ale jedyna jak
na razie fotka "od pasa w gorę"
Fot. Marek Wilczyński
Bluzka koronkowa - Zara, nabyta drogą kupna dawno dawno temu. Miała być uberwiktoriańska beżowa koszula, taka na jaką to polowałam lata całe (i wreszcie upolowałam), ale w obliczu ponad 30 stopni w cieniu - poszłam na niehistoryczną łatwiznę. A kremowe koronki również przecie są steampunkowe. Miałam nawet pożyczone cacane bolerko, ale.... nopenopenope. Zostanę przy koronkach.
Bransoletka - początkowo kisiłam się w rękawiczkach, ale szybko zastąpiłam je "odzyskanym" prezentem od kochanych moich misiów - Vilindery (ver 2.0, poprzednia zaginęła po pożyczeniu, ale i tak cieszę się, że udało się dostać drugi egzemplarz, podobny).
Zegarek#1 - wygrana od Drobin Czasu . Mój "Podróżnik w czasie". Uwielbiam go, a sklep polecam wszystkim miłośnikom klimatycznych cacek, jakbym mogła,to bym im cały asortyment wykupiła i się obwieszała dla przyjemności.
Zegarek#2 - prezent od Trulsa z Dracula Clothing . Mój pierwszy zegarek kieszonkowy, rzecz bardzo sentymentalna, dawne dzieje.
Fot. Katarzyna Salanyk (w ogóle dużo fajnych zdjątek zrobiła
w czasie Steampunk Day); bransoletka od Vilindery
Broszka - obłędny Cthulhu wykonany misternie ręcami i podarowany mi przez Łukasza Wąpierza W. Wszyscy się nim zachwycają. Ja najbardziej.
Kapcylinder - jakiś straszliwie stary zabytek z odpadającym rondem, wygrzebany w lumpie.
Gógle - prezent, wysępiony po pijaku takoż od Trulsa z Dracula Clothing dawno, dawno temu. Mimo upływu lat - nadal nie dorobiłam się lepszych (może kiedyś).
Buty - niestety, po widowiskowym pierdoln!ciu i zapłakaniu nad truchłem sandała lewego, zamienione na baleriny.
Mejkap - by Łukasz Wąpierz W.

NIEDZIELA
Fot. Amadi (telefonełem)
Dzień ostatni, czyli umyślony sobie przeze mnie "Green absinthe goth" (ciekawe co ja jeszcze wymyślę). Tu było stosunkowo prosto, nic nie trza było szyć, lepić, kleić i montować.
Utrudnienia za to występowały w ciągu całego dnia, w postaci straszliwej pizgawicy i niezamierzonych działań autodestrukcyjnych w wykonaniu fashion victim, czyli oczywiście Apolona.
W efekcie jak na razie nie dogrzebałam się do ani jednej dobrej, ahtystycznej (tudzież reportażowej, nvm) foty całości niedzielnej stylówy.
Albo może ludziom się mniej podobała, nie wiem, mi tam się podobała.
Ale ta niedziela w ogóle była dziwna, więc załóżmy litościwie dla Apolona i jego udyźdanej kiecki, że to to było powodem.
Ad rem:
Fot. Amadi
Zacnie się z Tulcią dopasowałyśmy
kolorystycznie.
Suknia - nabyta dawno temu przez Internet. Zacna, butelkowozielona, Marta chciała ją ze mnie zdzierać prawie przemocą i uciekać prędziutko, ale się nie dałam. Naprawdę ją lubię (sukienkę. Martę też, w sumie).
Gorset - ten sam co w piątek, od Anety mej ulubionej.
Halka - ta sama co w piątek, lumpeksowa (w sumie jak patrzę po fotkach, przydałaby się większa).
Headdress - nabyty na spontanie na stoisku Basi . Basia szyje fajne rzeczy i bardzo mię uratowała tymi dodatkami, bo w tej materii zaniedbałam stylówę przed wyjazdem. Headdress pewnie sobie w domowym zaciszu jakoś podrasuję, ale jeszcze nie wiem jak.
Mitenki - też od Basi . Początkowo były piątkowe wstążkowe "bransoletki", ale mitenki pasują o wiele bardziej.
Naszyjnik - wypas "absinthe cośtam" od Alchemy Gothic. Wypas i zajebiozka, uwielbiam go.
Makeup Chochliczek zdolny bardzo.
With Magda lacrimamosa
Fot. Dariusz Lipski


Na fotach widać niestety efekty szaleństw z ziemniaczkami i pralnią ręczną, ale ćśś, poza internety nie wyjdzie.
Gorseta nosiłam luźno zawiązanego bo, niespodzianka, jestem wygodnickim leniem.
Plus tak lubię swoje kłaki, że z premedytacją nawet nie próbuję nic z nimi robić.
Może kiedyś.

(wpis powstawał jakiś tydzień. Bo nie chciało mi się ściągać fot. Zresztą nadal mi się nie chce. Lansy są fajne w chwili lansów. Potem już nie.)
(link do relacji muzyczno-towarzyskiej tu . Imo ciekawsza)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz