wtorek, 28 lipca 2015

No valid is broken - Castle Party 2015

Emocje trochę opadły, połowa szczegółów zdążyła zapewne już wylecieć z pamięci, zakładamy więc, że zostało tylko to, co ważne.
Oto bardzo subiektywna i bardzo chaotyczna relacja z Castle Party ad 2015 by Apolon.
Zaczynając od końca, czyli że od podsumowania - było to najdziwniejsze CePe ever, a z obliczeń na tłustych paluchach wynika, że już apolonowe dziesiąte (rocznicowo!). Było też dowodem, że Castle Party to jakaś inna, oderwana od czegokolwiek odnoga spodni rzeczywistości, albowiem co by się nie działo i jak źle by nie było, Apolon i tak będzie się bawił zajebiście (dużo niefajnych kawałków się pojawiło, dużo. Ale nie poświęcimy im uwagi w tym odcinku, dziękujemy bardzo za uwagę).
Pogawędka z Nabuchodonozorem
CZWARTEK
Źle się już zaczęło. Transportowy chaos w przeddzień wyjazdu i krążenie taksówką po całej Warszawie (nauczyć się: Apolon zawsze ma rację, zwłaszcza wtedy, kiedy wolałby jej nie mieć. Powtórzyć. Zapamiętać). Jednak po otarciu piany z ust i pogawędce z Nabuchodonozorem jakoś się wzburzone nerwy ukoiły (mogło w tym dopomóc wino zacne musujące from Biedronka) i wąpierze poszły spać.
I nie mogły spać, przynajmniej część żeńska.
Na CP część żeńska już wyruszyła niewyspana. Tylko po drodze jakoś o tym zapomniała. Droga upłynęła na nader niegotyckich rechotach i dużej ilości zacnej muzy serwowanej przez dj kierowcę Kasię.
I tak oto zjawilim się, po roku, w Bolkowie. Polcia wysiadła z autka przed nowym w mieście marketem marki Dino, rozprostowała tłuste kopytki, spojrzała na zamek ten sam co zawsze, z tą samą co zawsze łopoczącą smętnie płachtą i odczuła w piersi gromkie "I'M BACK!". I aż łezka samotna kryształowa zaszkliła się w kąciku polcinego oczka.
A potem poszliśmy zwiedzać Dino i nabyć podstawowe artykuły śniadaniowe. I nie tylko.
A potem ruszylim w miasto, dając się pochłonąć castlowej atmosferze i nie było już czasu na łzy i wzruszenia, bo z za dużą ilością ludzi trzeba było się witać. Czwartki, ogólnie, nie obfitują w polcinej historii w szczególnie epickie wydarzenia. Zamek --> karnecik (kolejny rok z rzędu wygrany, a co. Opłaca się być lansiarzem. Podziękowania dla CityFun24 za docenienie wampirzych starań) --> kościółek do oporu. W tym roku jedynym czwartkowym postanowieniem było: zapamiętać go. Gdyż, niestety, niechlubną tradycją apolonowych castlów jest luka w pamięci z czwartku na piątek. Za dużo znajomych, za dużo... Pewnym zaskoczeniem okazała się atakująca znienacka wiadomość od czesko-norweskiego castlowego przyjaciela, którego Apolon się nie spodziewał, a który napisał "Dzie Apolon? Bo my pod kościołem, Apolon przyjdzie jak jest w rejonie", czym przerwał pre-degustację nalewek w Kotobusie (Kotobus). Apolon zagarnął więc Wąpierza i podreptali posłusznie.

Pod kościołem zaś zaznali ataku tęgiego szoku. Spodziewając się standardowej samotnej ławeczki, nieprzygotowani byli na pewną, ekhm, jarmarczność kościelnego otoczenia. Gofry, kartofle po 8zł sztuka, stoiska z cuksami... brakowało jeno połykacza ognia, czarnych baloników z helem i stoiska "traf pana piłką w głowę a wygrasz misia". Krótkotrwały atak paniki został przerwany przez konieczność ściskania dużej ilości ludzi, okrzyki "kopę lat!" i poklepywanie się po plecach. Jedno z powitań zakończyło się glebą (nie moją), inne dostało 11/10 pt w skali c!ujowatości, a i czesko-norweski przyjaciel odnalazł się przy którymś ze stolików schowanych w mroku (po pierwszym szoku - mnogość stoliczków i żarła Apolon zaliczył na plus, jednakoż ma nadzieję, że w roku przyszłym nie pojawią się gry i balony).
Czwartek. Apolon with Marthamelie.
Innymi słowy, typowy castlowy czwartek. Zmieniły się, oprócz wystroju przedkościelnych błoni, dwie rzeczy: Apolon calutki wieczór zapamiętał i Apolon dotarł na koncert, Artrosis konkretnie. Był to part 1 apolonowej muzycznej podróży sentymentalnej, albowiem na pierwszym castlu, na jakim (młoda wtedy i bardzo niewinna) Polcia się pojawiła, zagrali właśnie m.in. oni. Na koncercie, ku swemu ogromnemu zaskoczeniu, Polcia bawiła się przednio. Pomimo dobrej dekady bez słuchania tegoż zacnego bandu, teksty o Nazgulach i Ukrytych Wymiarach wryły się trwale w łeb, można było więc wyżyć się "wokalnie" bez ryzyka, że ktokolwiek to usłyszy (jeśli ktoś słyszał - przepraszam :( ). I przyznać trzeba, że poziom koncert miał naprawdę wysoki. W czułym objęciu z Martą widoczną powyżej, którą podłym podstępem zmusiłam do przyjazdu, i Kniaziem, z którym to dzielimy już czwarty rok najlepszą kwaterę w mieście, odśpiewaliśmy "Szmaragdową noc" i wszyscy rozeszli się do domów... pardą, kwater i namiotów.

PIĄTEK
Pierwszy "prawdziwy" dzień festiwalu. Cyborgmode - powoli się włącza. Polcia uraczyła całą kwaterę elektrolitkami, pozostali zrobili jajecznicę. Tradycja kwaterowych śniadanek się rozwija, w tym roku wszyscy zgodnie przeżuwali śniadanko w iście rodzinnej atmosferze, do wtóru naszych klasycznych kwaterowych hitów (tylko dla wtajemniczonych, dla dobra niewtajemniczonych. Słuchane raz do roku, na CP, odśpiewywane i odtańczone w zgodnej i chaotycznej choreografii). Po rodzinnym posiłku - niespieszny lans i... ruszamy w miasto! Obchódka wokół rynku, atak znienacka ze strony uradowanego fotografa, który miał taki ogrom radości z tego, że się go żre, że aż się wzruszyłam (ale nie aż tak jak dnia poprzedniego), znajomi, znajomi, znajomi, i tak piętnaście lub dwadzieścia postojów później dotarliśmy na zamek (acz i tak koncerty nie zdążyły się nawet jeszcze zacząć). Zajęliśmy naszą stałą miejscówkę w bramie i to inni musieli robić sobie postoje przy nas.
Piątek. Fot Tomasz Michalak
with Marthamelie & Wąpierz
 Stylizacyjnie piątek był "dniem Łukasza", gdyż to on wymyślił, że będziemy biało-czarni z naciskiem na biały. Po pierwszym ataku żądzy mordu i totalnej pustce w głowie, wymyśliłam to co widać obok i w gruncie rzeczy jestem z tego całkiem zadowolona (osobny wpisio odnośnie stricte strony lansiars... ptfu! stylizacyjnej, pojawi się wkrótce, jak w końcu przejrzę te milion galerii i powybieram zdjątka, wtedy też pewnie powrzucam ich ciut więcej). Ładnie się moje mrówkojady-czaszeczki komponowały z Krukiem Marty.
Piątek. Sesya z najdroższym szaszłykiem
w życiu (wina Trulsa!). Foto chyba
by Molak albo Aga P.
Pierwszych koncertów... nie pamiętam. Na Digital Angel pląsaliśmy i chyba nawet nam się w miarę podobało, Już Nie Żyjesz spędziliśmy na plotach w bramie (najlepsza miejscówa na zamku, moja, nie oddam, ale jakby kto pragnił bardzo mnie spotkać, to najprędzej właśnie tam), podobnie jak i Percival Schuttenbach, którego jakoś nie lubię, nie i już. Panie krzyczały, inne panie podobno tańczyły, nie wiem. W ogóle, okej, może wstyd się przyznać, ale się przyznam, jakby ktoś miał głęboką wewnętrzną potrzebę, to w czasie CP bez problemu wmówi mi, że znam się lat dwadzieścia i w zeszłym roku piliśmy pół nocy. Poznaję zawsze tak ogromne ilości ludzi, że połowy z nich nie jestem w stanie spamiętać (nawet na trzeźwo - w tym roku niedobre zamkowe piwo zastąpiłam niemal całkowicie dobrą zamkową wodą, co zdecydowanie wyszło mi na zdrowie), więc jakby co feel free, okazja życia :P. Zresztą nie mogę powiedzieć, że mi to przeszkadza, tak samo jak i jestę lansiarzę po to, żeby mi robić fotki i jak już nim jestę to moim psim obowiązkiem jest pozować ładnie, tak poznawanie tabunów różnego rodzaju ludzi też wpisane jest w castlowy klimat i nagle moje levele towarzyskości rosną i buła robi się bułą proludzką. Nie od dziś powtarzam, że Castle Party jest iście i dosłownie magiczne :P.
Po Percivalu wystąpił Antimatter. Hipersmęty, którymi lubię dołować się w domowym zaciszu, na zamku również byli tak... do posłuchania. Zatem zasiadłam na skałkach w kątku, i słuchałam. Niekoniecznie to miejsce i czas na taką muzykę, dziedziniec zamkowy i słońce prosto w twarze zespolu jakoś mi się wyjątkowo nie komponowały ze smętnym anathemowym plumplumaniem.
fot. Smagacze.pl
Następni pojawili się Inkubus Sukkubus. Apolon bardzo ciekawy był tegoż występu, gdyż albowiem jest to kolejny zespół z apolonowej młodości, którego dotąd nie dane było zobaczyć na żywo. Popląsaliśmy sobie wraz z energiczną panią w za wielkim wianku, miło, energicznie, ale ciary pojawiły się dopiero na bisie, który był naprawdę am am am, ale szybko się skończył, i ło.
W czasie tegoż koncertu miało też miejsce jedno z milszych wydarzeń, jakich doświadczyłam na CP ever, i dowód na to, że goty to szatanisty nieczułe, niedobre i okhrutne wręcz. Wszystkie jak jeden. Spotkaliśmy albowiem tą przemiłą, uśmiechniętą panią tuż pod sceną, zostaliśmy z nią gruntownie obfoceni i pogadaliśmy chwilkę. Skąd się tam wzięła, biedna, zagubiona, zbłąkana staruszka? Ano była ciekawa i chciała wejść na zamek, więc osoby, które akurat się napatoczyły przy bramkach zrobiły zrzutę i kupiły jej karnet. Takie tam AWESOME. Nie wiem kto to był, ale był zayebisty. I mam nadzieję, że miła pani świetnie się bawiła.
Na Merciful Nuns poszłam sobie gdzieś, nie pamiętam gdzie i po co, bo raz już ich widziałam chyba z dwa lata temu i więcej mi się nie chce. Powróciłam ściskać czule rurkę na L'Ame Immortelle, jako punkt główny muzycznej podróży sentymentalnej (tia, 12 lat temu grali, moje pierwsze CP, tia, jestem stara. Sio!). I to spotkanie po tych dwunastu latach... no ciężko zachować obiektywizm, bo poczułam się znów, jakbym miała te.... yhm, 12 lat mniej ;). Zespołu jest znacznie, hmmm... więcej, w sensie w kilogramach, ale energia ta sama, pełen przekrój przez wszystkie płyty, pani się wije aż miło i robi miny coraz bardziej, a pan pląsa jak wujek Ronan ver 2.0. Całe show z przebierankami i odgrywaniem scenek, ale dla Apolona liczyło się li i tylko to, że mógł poskakać jak dziecię, powrzeszczeć ("pośpiewać") i co nieco cofnąć się w czasie. Wszystkie hiciory poleciały jak trza, bisek, i można wreszcie wyplątać się z gorsetu i krynoliny i iść na bałnsy.Miałam śmiały plan dotrwać do piątej rano i odbić sobie nieobecność na zeszłorocznym secie (który był yummy, ale padłam po kwadransach dwóch i smuteg trawił mnie z tego powodu rok cały), ale niestety ślepawy (albo raczej głupawy, wszak oczy mi naprawili) Apolon nie zauważył kluczowego "v." w rozpisce, dzięki czemu do czwartej rano pląsał do hiciorów lat 80, aż wymiękł i sobie poszedł i imprezę zakończył pogaduchami na patio z Chochlikiem do rana białego.
Pogaduchy dobra rzecz.
SOBOTA
Sobota, fota by Mateusz, tak, mam majtki.
Cyborgmode w pełni. Położywszy się spać po 5, Apolon wstał o 9 i hałasami w łazience pobudził całą resztę (pewnie by mnie zabili, gdyby nie fakt, że wampirocyborga się nie da). Nastąpiło kolejne leniwe rodzinne śniadanko na patio (tym razem zaserwowano parówczaki), podczas którego powstało to oto zdjęcie, będące jak na razie moim ulubionym z CP ad 2015, perfekcyjnie oddającym atmosferę festiwalu i kwaterki.
Tym razem poranek nie był już tak błogi i leniwy, albowiem trza było zdążyć na Steampunk Day i konkurs nalewek (spóźnilim się, ale tylko kawałek i nic ważnego nas nie ominęło). Tak więc lansbałns, nakładanie na siebie trzech gubych warstw ciucha w ten nieludzki upał i prawieprawie zdołaliśmy się nie spóźnić na rynek. Oczywistym było, że w dniu, kiedy zaplanowane było najgrubsze i najcięższe ubranie, wystąpiły także najwyższe temperatury. No bo czemu nie. Nawet na chwilę wpakowałam się w lansiarskie buty, ale szybko zrezygnowałam z koncepcji i niepostrzeżenie pomknęłam na kwaterkę się przebrać (czy wspominałam już, że to najlepsza kwaterka w mieście? Tylko pięć razy? Ojtamojtam. A czy wspominałam, że cudowny pan Adam, który spotkał mnie akurat jak raz jeden jedyny natrąbiłam się jak szpadel i przyprowadziłam wycieczkę na siku, też raz jeden jedyny, uściskał mnie tylko uściskiem niedźwiedzim i orzekł, że po to przyjeżdżamy, żeby se odpocząć?).
Sobota. Steampunk Day.
With Basia Dumańska. foto by Amadi telefonem.
Steampunk Day rozwija się. I oby tak dalej. Ludzików ciut więcej niż w zeszłym roku, nalewki pyszka (nieformalne pierwsze miejsce - truskawkówka Kniazia, wg mnie bezdyskusyjnie!!!). W ogóle bardzo podobuje mnie się koncepcja prywatnych inicjatyw w obrębie festiwalu (tylko mam nadzieję, że za rok się orgi dogadają, żeby nie było wszystko naraz :P ).
 Dobrych fot stylówy na razie nie posiadam, będą następną razą. Cośtam widać na fotce obok.
"Naszą stroną" okazał się, ofkors, zamek, na którym tradycyjnie już pojawiliśmy się przed rozpoczęciem koncertów (mimo równie tradycyjnego miliona postojów) i zasiedliśmy wiadomo gdzie.
Z rozkosznej, zacienionej miejscówki wyrwały mnie dosyć gwałtownie dźwięki ze sceny. Trochę znajome, trochę zayebiste, zwłaszcza w sferze ciarogennego wokalu. No tak, Weimar okazał się Śmiałkiem. Potem wystąpiła bardzo oczekiwana przez nas Zombina. Niestety nie okładała się przedmiotami po głowie, a i aranżacje były zdecydowanie nudniejsze od studyjno-teledyskowych, więc mniej więcej w połowie poszliśmy sobie, znudzeni.
Sobota. Heimataerde.
Zakochałam się. Nieodwołalnie i na amen.
Niestety nie pamiętam autora foto :(
Chwilę potem siła wyższa zmusiła mnie do kurcgalopu na kwaterę (rozpoczęła się faza na "fashion victim" i rozwalił mi się but. Nim dotarłam na kwaterę, i kiedy to jeden jedyny raz miałam ochotę zagryźć każdą zatrzymującą mnie osobę, mój ukochany sandał rozdzielił się na dwie smętne części, omal nie skręcając mi kostki. PS. Zna ktoś dobrego szewca w Wawie?), skąd w dzikich galopach wracałam na zamek, aby nie spóźnić się na Heimataerde. Niestety, chwilę się spóźniłam, a każda sekunda z tymi wariatami okazała się być na wagę złota. Owszem, wiedziałam, co panowie sobą reprezentują, owszem, znałam muzykę i ogólną jajcarskość podejścia, ale.... tego, tom się nie spodziewała. Pięciu przaśnych Niemców. Na polskim zamku. W strojach templariuszy (prawdziwych, nie żadnych popierdółkach). Z dwoma mieczami. Tarzałabym się ze śmiechu, gdyby nie fakt, że zrobili tak niesamowicie energiczne show i byli tak cudowni w całym swym jestestwie, że byłam totalnie rozdarta pomiędzy dzikimi tańcami, a wpatrywaniem się w nich z uwielbieniem. Jakże ja żałuję mego lenistwa na Zombinie, jakże ja nienawidzę mojego buta, że akurat wtedy postanowił popełnić widowiskowe samobójstwo, jakżeż ja zła jestem, żem nie tuliła czule barierki od godziny 14.30... Szacowni templariusze sikali krwią ze sztucznego serca, odgryzali głowy pluszowym szczurom, złazili do publiki się bratać, wlewali sobie mineralkę pod kolczugi, gdy myśleli że nikt nie patrzy (Ansgar *heart* )... ja w ogóle się dziwię ogromnie, jakim cudem po tym koncercie w tym prażącym słońcu nie mieliśmy w menu pięciu elektrotemplariuszy pieczonych w sosie własnym (upał nieludzki, słońce prosto w ryja, a ci w kompletnych, porządnych kolczugach, nie żadnych popierdółkach. Pląsają! Nie wierzę, że te wiatraczki cokolwiek im pomogły). Do tego powalili publikę, dosłownie, na kolana. Apolona - zdecydowanie na dłużej :P.
Po koncercie na dodatek mieli siłę wyleźć i bratać się z ludem. Nie mam pojęcia jak i dlaczego, ale coś mnie odciągnęło od tegoż spotkania. Niech se tylko przypomnę co... a poleje się krew! Apolon pragnie swojego woniejącego, kolczastego, templariuszowego huga! Tak czy siak gdzieś mnie coś zagnało, gdzieś żem polazła, nie ma huga dla Apolona... No nic, trza będzie jechać gdzieś w Europę z nałęczką po swojego huga. Jak nic, na stare lata mi się fangirlizm włączył.
Scena nadużywania uchwycona przypadkiem przez
jakiegoś Hamerykańca.
I w zasadzie, z przyczyn różnych, na tym się zakończyło moje koncertowanie tego dnia. Po drodze gdzieś zaliczyłam jeszcze nader pamiętną scenę poprawiania turniury (wydawało się, że znalazłyśmy ze Zmorą zaciszny kącik do jej szybkiego susa pod moją spódnicę. Póki z zaparkowanego vana nie wychynęła jedna głowa.... a potem druga. Z telefonem. Pozdro dla panów z Anastasis, liczę na spotkanie w roku przyszłym, acz może w innych okolicznościach przyrody). Delikatnie nadużywszy ginu z tonikiem na rynku udałam się na Wardrunę, ale ścisk był za duży,  potem w wyniku splotu różnych dziwnych okoliczności wylądowałam na rynku again, prowadząc wielogodzinne dysputy o c!ujowości żywota jako takiego, ludzi jako takich, i o pracy. A kto bogatemu zabroni... Odkryłam też magiczne zdolności mego lewego sierpowego znienacka. A jak wszyscy sobie już poszli, powróciłam jak bumerang do kościoła pobaunsać chwilę na lepsze spanko.
NIEDZIELA
Ostatni, najsmutniejszy dzień festu, który, na dodatek, przeleciał mi tak wściekle szybko, że nawet sama nie wiem jak i kiedy. Rano nawet nasze klasyczne kwaterniane songi i równie klasyczne parówkowe śniadanko nie potrafiły poprawić senno-smętnej atmosfery.
Niedziela. Paczać na butelkę.
Foto Aga P.
Niby rytm dnia w zasadzie został zachowany, ale jakoś na wszystko brakowało czasu, nim człowiek się zdążył w ogóle obejrzeć, pogadać, polansować, był już wieczór. To było aż przerażające. Tyle chciało się jeszcze zrobić tego ostatniego dnia, a tu bach wieczór. Ktoś mi chyba zarąbał kilka cennych godzin po prostu.
Na zamku, we bramie naszej mhrocznej, pojawiliśmy się tak jak zawsze. Pizgało nieludzko, za czym robiłam za fashion victim w pełnym wymiarze godzin. Zaczęło się od poszukiwań czegoś na uep u Basi (po drodze omal nie zgubiłam portfela, brawo ja, i raz jeszcze dzięki dla pana co go znalazł i pań na stoisku z piwerkiem) i próbach utrzymania nowego fascynatora jako tako na miejscu na łbie (było to trudne). Potem moja biedna wypaśna zielona kreacja wchłonęła zacny tłuszczyk z zacnych ziemniaczków, a ledwie mobilna pralnia ręczna ogarnęła pokartoflane plamy, nawiało mi syfu do ócz, i usiłując je sobie wydrapać... a jakże, oblałam się piwskiem (tak to jest, jak się piwa zamiast wody zachciewa...). I takem łaziła w tej barwnej i woniejącej kiecy cały dzień, no bo jak inaczej, zbierając (nie)zaszczyty tytuł ex aequo z właścicielem butelki (który popisał się epicko dnia poprzedniego).
Tytanik, czyli suszymy kiecę.
By Aga P.
Na dodatek jak mi nawiało gunwa do ócz, to cały dzień czułam się, jakbym miała w ślepiach bardzo, ale to bardzo popsute soczewki. Plus tego był taki, że nie znany mi osobiście, nowo poznany fotograficzny przyjaciel Łukasza, który porwał nas na mini sesję zdjęciową, zachwycony był moją bardzo płaczącą, rozmazaną grą aktorską (gorzej byłoby, gdyby zażyczył sobie, że mam przestać płakać).
Posiedzieliśmy, pofociliśmy, pogadaliśmy, nawet przez chwilę zahaczyliśmy o koncert Monica Jeffries, pognaliśmy po coś na rynek, i z nagła okazało się, że znów muszę gnać na twarz (też mi relaks... będę musiała urlop brać po tym urlopie. A nie, przecież już miałam urlop po tym urlopie), bo właśnie gra Psyche, których nie widziałam lat parę, a cenię wielce. Upchłam się pod barierką i oddałam pląsom. Bardzo dobry, energiczny koncert, fajna energia i kontakt z publiką. Aż miło paczać, i szkoda że doleciałam już w trakcie.
Pięknieśmy się spasowały, szkoda jeno,
że Tula pobiegła robić makeupy
panom żulom, a ja pobiegłam ganiać
jak kot z pęcherzem, i wspólnych
lansów nie było.
By Amadi i jego telefon.
Jako następny wystąpił zespół, którego najbardziej w tej edycji Apolon oczekiwał,licząc na rozliczne orgazmy muzyczne pod sceną, katharsis i delektowanie się zacnym ghothytzkim smętem - Frozen Autumn. Cóż, orgazmu nie było, ale i tak było fajnie :P. Zespół na żywo posiada beata i nie waha się go użyć, dzięki czemu zrobiło się energiczniej i tak do popląsania. I owszem, pląsało się zacnie bardzo, ale jednak wolę ich w wersji studyjno-ponurzastej. No i nie zagrali mojego najulubieńszego kawałka, ale to już niestety norma, że moich najulubieńszych kawałków nikt nigdy nie gra, bo by ludzie posnęli albo poszli się ciąć selerem. Smutna ma ghothytzka dusza.
Jako następni w planach byli panowie z Nachtmahr, a że tak jakoś nie bardzo jak dla mnie, to się zawinęłam na kwaterkę, zmienić tą nieszczęsną, sponiewieraną suknię na coś wygodniejszego (i czystszego...). I, jak się okazuje, timing miałam perfekcyjny. Nieśpieszny, przetykany zwyczajowymi postojami, nadwyrężającymi cierpliwość towarzysza, powrót na kwaterę, w międzyczasie jeszcze degustacja smakowych piwek, i... ledwie zamknęliśmy drzwi, jak nie lunęęęłoooo! Przemoczeni, ociekający wodą ludzie zastali mnie akurat w gaciach, z jedną nogą w imprezowej kiecuszce, a drugą nadal w zapiwionej kreacji lansiarza. Apokalipsa rzekomo rzucała tojtojami po dziedzińcu i wywiała stragany gdzieś pod Jawor. Nie widziałam, ale wierzę.
Po ulewie rozsiedlismy się na patio i jakoś nikomu nie chciało się już ruszać, czego wkrótce zaczęłam żałować, albowiem Juno Reactor, mimo wszystko, musiało w tym wszystkim wyglądać naprawdę zayebiście. Kolejna rzecz do zaliczenia w przyszłości, obowiązkowo!
Cały festiwal zaś zakończyliśmy w smętnym, nie do końca rozmownym gronie na naszym ulubionym miejscu kwaterkowym, czyli na patio, z którego to wszyscy po kolei zczołgiwali się do łóżeczek, aż nie było komu się zczołgiwać.
Więc też się poczołgałam, bo cóż pozostało.
A rano ostatni rzut oka na tę samą co zawsze płachtę, z tą samą co zawsze łezką kryształową w ócz kącikach (szczęściem od tego piochu się nie nabawiłam zapalenia spojówek) i w drogę powrotną Też z Kasią, tylko inną.
Byle do "za rok", tudzież "byle do jesieni" (niedosyt koncertowy tak bardzo...).


A za rok spodziewać się możemy oficjalnych tiszertów z napisem "No valid is broken". Te goty to jednak sentymentalne są.
Na pewno także się zaopatrzę.

Btw. morda moja została twarzą artykułu na stronie radiowej Trójki. Z podpisem "Mrok, piękno, śmierć". Powinno być "Pierogi, drony, lans". Ale Śmierć faktycznie się pojawił, piliśmy z nim na rynku w sobotę.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz