Castle Party ma w sobie jakąś magię. Nadal nie odkryłam na czym dokładnie ta magia polega, ale zdecydowanie - jest. Połączenie przepięknego zamku, uroczego miasteczka, muzyki i ludzi (rozkoszny mix mroczniaków z tubylcami) rodzi atmosferę, którą po prostu trzeba poczuć, bo opisać się nie da. No, przynajmniej ja nie potrafię. Co roku przedwstępem do festiwalu są fejsbukowe kłótnie i docinki, z których wynika, że połowa uczestników cały festiwal spędza robiąc dzióbki do obiektywów na rynku, zaś druga połowa - żłopiąc w basenie od rana do nocy, zaś na zamku mityczne zespoły grają same dla siebie. Na szczęście jednak większość uczestników radzi sobie całkiem nieźle z multizadaniowością.
Pewnie też częścią tej magii jest to, że jesteśmy sentymentalni (kultura, subkultura, goci, trógoci, mroczniaki, darkindependentowcy, whatever, po prostu - bywalcy CP), co powoduje powstawanie mnóstwa drobnych tradycji, naszych, niekoniecznie zrozumiałych dla kogoś z zewnątrz. No valid is broken, pierogi, gotycki dziadek, schody próżności. Zloty, spotkania, pocastlowe zbiorowe narzekania na trud powrotu do rzeczywistości i facebookowe ankietki, z których wynika, że najlepsza byłaby edycja, na której headlinerami byliby Depeche Mode, The Cure i Sisters Of Mercy (i Tiamat, i My Dying Bride, i Dead Can Dance, itd, itp, etc.), a gwiazdami specjalnymi Stachursky i Fasolki. Wszystko to sprawia, że jak bardzo byśmy się nie żarli w internetach o wyższość pola nad kwaterami czy elektroniki nad gitarami, w Bolkowie, pod zacnie oświetlonym zamkiem, wszyscy wymieniamy się hugami i alkohulem jak jedna, wielka, czorna rodzina.
Ale ad rem.
CZWARTEK 28.07 ad 2016
Pogańska godzina ósma rano, napędzane kawą wampiry siedzą na tonie walizek, jakby wyruszały na Biegun na miesiąc pod namioty. Halka klejona w ostatniej chwili na lasotaśmę, fastrygowane pospiesznie rozdarcie w drugiej i klejone w biegu buty, czyli przedwyjazdowy standard. Wyruszyliśmy z ledwie czterdziestominutowym opóźnieniem, po trzech atakach paniki, że autko wydala płyny (nie wydala).
Pierwsze miejsce w kategorii największego przegrywu festiwalu możemy nieśmiało przyznać panu, który na dzięcioła kimał na stoliku tuż obok zadków mojego i kumpeli, podrygujących w rytm kosmicznych gitar.
XIII Stoleti postanowiłam sobie odpuścić, w obawie przed tłumem i duchotą, im starsza jestem, tym gorzej znoszę ciasnotę i tłok, ewakuowałam się więc na zewnątrz celem dalszej integracji. Z lekkim żalem, albowiem XIII to punkt pierwszy podróży w polciną prehistorię (grali na pierwszym CP, na jakim w ogóle byłam, zresztą z tego co pamiętam, to byli jednym z powodów, dla których na tymże CP dawnodawnotemu się pojawiłam).
W planach były liczne aftery i balowanie do rana, niestety okazało się, że jestem mjętką bułą i już około godziny drugiej, po długiej walce z samą sobą, poczołgałam się na zębach w stronę kwatery.
I nie mogłam zasnąć, a co.
PIĄTEK 29.07 ad 2016
Piątunio rozpoczął się tradycyjnym kwaternianym śniadankiem. Przez lata ekipa na kwaterce dobrała nam się perfekcyjna. Nie ma co żartować, zostali tylko ci o podobnie zrytym poczuciu humoru, nikt normalny nie zniósłby śpiewania "Ju tacz maj tralala" przed 12 w południe. Za tym, że znamy się jak łyse konie i doskonale swobodnie czujemy we własnym towarzystwie idą nasze własne drobne tradycje ze śniadaniami na patio przy dźwiękach prób z zamku na czele, własne hity typu "im głupsze tym lepsze" (nie, Kniaziu, "Lizaka" nie włączymy w tę plejlistę) i utarta rutyna. Wygodne.
Żarcie tych lodów w białych stylówkach był jednym z większych błędów festiwalu. Insza kwestia, że potem lody się skończyły. Fot. Michel Noirel. |
W tym roku postawiłam bardzo stanowczo na "nic nie muszę" i cieszyłam się zwyczajnie chwilą obecną, bez rozkmin co powinnam, a czego żałuję. Pierwsze trzy koncerty przeleciały jakoś "obok" mnie (poza Radogostem, z którego... zwyczajnie uciekłam, bo poziom dźwięku spowodował całkiem fizyczny ból w uszach), gdy snułam się po znajomych zamkowych kątach. Frytki z warzywkami, odstanie swojego w ogonku po lansiarską castlową ekotorbę, tu foteczka, tam pogawędka z panem z fajnym analogiem (tak, lubię analogi, mam 276 lat i sentyment do rzeczy starych, sio). Dostaliśmy nawet świeżutkiego polaroida, ale po upchnięciu go w książeczkę z "rozkładem jazdy" mój ryj przykleił się do rozpiski DJów na sobotę i tyle z fajnej foty.
With Kati - nasza najlepsza w świecie kierownica *LOVE* By Marek Antoni Matuszczak |
Jako kolejny wystąpił zespół Moonlight - jeden z tych, na których zależało mi najbardziej, na który oczekiwałam z największą niecierpliwością, ale i niepokojem - moje prapoczątki bycia mrocznym zuym nietoperzem, moje pierwsze koncerty w życiu - to właśnie Moonlight. Kupa wspomnień, ogrom sentymentu, pierwszy występ od dziesięciu lat. I... gdy tylko zobaczyłam szeroki uśmiech Mai, z której radość powrotu na scenę promieniowała na pół kilometra - wiedziałam, że będzie dobrze. Sentymentalna podróż 15 lat wstecz, stare hity, których słowa wciąż pamiętam, choć nie słyszałam ich od dekady, cudowny klimat, bujanie się jak na dożynkach w Zaćwięgach Dolnych i darcie paszczy na cały głos. to jeden z tych koncertów, na których pozytywna energia promieniuje obustronnie tak bardzo, że wszelkie niedociągnięcia w rodzaju tekstów na kartkach tracą na znaczeniu. Dla mnie bez wątpliwości koncert dnia.
Po krótkim bisie ulotniłam się pospiesznie z zamku, wydłubać się z gorsetu i całej reszty stylizacyjnego namiotu. Jęki dobiegające z zamku potwierdziły, że dobrze zrobiłam. Wiem, że Xandria ma szerokie grono fanów, jednak na moje ucho pani nie potrafi po prostu śpiewać, a i z gotyk-metalów z paniami na wokalu wyrosłam już dawno.
Jeden z najpiękniejszych widoków na świecie. Lezka się w oku kręci za każdym razem. More @ instagram |
Po koncertach z ambitnym planem zaliczenia aftera, napędzany kawą wampir podreptał grzecznie do kościółka, po drodze zbłądziwszy na godzinkę czy trzy na ławeczce od papieżem. Nocne nietoperzy rozmowy o życiu, wszechświecie i całej reszcie rządzą.
Set Alexa w kościele uważam za najlepszy, na których w czasie tej edycji byłam. Wypląsałam się solidnie przy muzyce, którą lubię, a którą jakoś coraz rzadziej słyszę na imprezach (nie lubię tańczyć do YMC YMC YMC bez tekstu i melodii, no nie i już, wiem, że dużo ludzi lubi, ale ja nie, zasypiam wpół baunsa z nudów przy trzecim kawałku). Gdzieś w trakcie tegoż seta ponownie oddałam się przyjemności nocnych dysput o wszystkim i niczym, które przerodziły się w poranne dysputy o wyższości Schopenhauera nad Nietzschem (albo odwrotnie) i picie kawy w międzynarodowym towarzystwie.
SOBOTA 30.07 ad 2016
Steampunk Day & konkurs nalewek w pigułce. Jakby ktoś chciał użyć tej foty na plakat promocyjny kolejnej edycji - łaskawie zezwalam XD Fot. Empath |
Trzeba było jednak sprężyć się ciut bardziej niż w poprzednich dniach - zlot facebookowej Strefy i Steampunk Day czekały! Dodatkowo był to dzień z czynnikiem stresogennym - mieliśmy nosić na sobie zayebiste steampunkowe akcesoria od Tilena, warte pińcet ojro i grożące przysmażeniem wampirów w razie deszczu. Na rynku byliśmy więc już przed 13. Strefowicze coś słabo dopisali, ale zlot kilkuosobowy i tak uważam za całkiem udany. Tilen z Branką ubrali nas w swoje skórzane cacka, niepokojąco wręcz szczęśliwi, że tym razem nie oni muszą je nosić (kilka godzin później zrozumiałam ich radość ;) ). Choć moje małe łapki wypadały z rękawicy na potęgę, i tak świecąc się wielokolorowymi ledami czułam się bardziej lansiarska niż kiedykolwiek. Te naramienniki wymiatają, serio. +666 do zajebistości.
Potem wsparliśmy krótko produkcję rodzimego dokumentu o Castlowiczach by Aesir (trzymam mocno kciuki i podtrzymuję propozycję pomocy, musi wreszcie powstać coś, co zmaże plamę hańby po "Witajcie w mroku") - powiedzieliśmy co wiedzieliśmy, czyli prawdopodobnie nic mądrego, ale "co się nie dogra, to się dowygląda".
Steampowered vampires xD By Sylver Photography |
Fot. Kinga Anna ^^ |
Także, przyznaję, w efekcie był to chyba najmniej koncertowy dzień castlowy ever.
NIEDZIELA 31.07 ad 2016
Niedzielny poranek, dla odgonienia smętku nieuchronnie zbliżającego się końca festu, zaczęliśmy od wybitnie epickiego kwaterowego śniadanka, potem zaś udałam się na zwiedzanie parków bolkowskich w różowych klapkach (co tradycją nie jest, ale w sumie może się nią stać). Nawet nie wiedziałam, że ledwie pół kilometra od kwaterki mamy doskonały punkt widokowy na zamkową wieżę.
Fot. Amadi |
Około 16.00 wampiry podreptały równie niespiesznie na zamek, w sam raz by zdążyć na część koncertu This Cold. Zdecydowanie odczuwałam mocny niedosyt dziedzińca, a muzyki zespołu słuchało się całkiem przyjemnie, choć nie pozostawił po sobie żadnych wspomnień, ani pozytywnych, ani negatywnych.
Uparłam się na fotę ze sceną w tle. Bo mogę. Instagram |
W czasie Skeletal Family zapragnęłam przetestować lody kaktusowe (jednak ciepełek zrobił się w pewnym momencie dość dokuczliwy, a głos wokalistki działał wybitnie mało przyjemnie na wampirze uszy, widać słaby ze mnie nietoperz), ale, oczywiście, nie dane było mi dotrzeć na rynek dogodzić podniebieniu.
Tu szybkie foteczki, tam wesoła pogawędka na murku... (zapamiętać: Nigdy. Nie. Siadać. Na. Wysokim. Murku. W. Halce. Na. Stelażu. NIGDY.) Absolute Body Control, którego fanką specjalnie nie jestem, bo jest dla mnie dość monotonne, zostało w większości wysłuchane spod zamku w początkach kapiącego delikatnie deszczu. A raczej przegadane wesoło.
Selfie podscenowe być musi. With Mar. |
Powróciwszy na zamek w wersji antylansiarskiej (coraz mniej punktów lansu mi do szczęścia potrzeba... może za rok trampki i dres? :D ) załapałam się na wygodne miejsce pod samiutką sceną, nie mogłam więc nie skorzystać - pierwszy (i zarazem ostatni) raz podczas tegorocznej edycji! Zwłaszcza, że De/Vision, choć czasem nieco przynudzają, ogółem całkiem lubię. Popląsałam sobie więc błogo, przy co nudniejszych utworach obserwując z zainteresowaniem skomplikowaną choreografię wokalisty, ze szczególnym uwzględnieniem bezradnych męskich nóżek. Stare hity przeplatały się z nowymi kawałkami, formy wokaliście pozazdrościłby niejeden młodziak, orgazmu muzycznego nie było, ale było spoko. Po koncercie - ostatni, długi i smętny rzut oka na podświetlony zamek i czas było udać się na poszukiwania godnego aftera (taak, nigdy nie byłam fanką Closterkellera).
Festiwal uparłam się zakończyć z przytupem, więc oczywiście nie do końca mi to wyszło. Za wysokie oczekiwania stawiane sobie, światu i całej reszcie plus atak smęta końcofestiwalowego. Odbyliśmy jednak całkiem interesującą konwersację odnośnie wpływu glowsticków na karmiczne ryzyko zostania wołkiem zbożowym, poudawaliśmy przez chwilę Power Rangers, wypiliśmy niedobre piwo, pobaunsałam trochę bez entuzjazmu i w kimę.
Suweniry pocastlowe. Tak, to jest srajtaśma z Putinem. |
Który, zresztą, w moim wypadku należał do wybitnie brutalnych.
I jeszcze na finał aktu trzeciego przeprosino-apel (2w1, niczym nowoczesne kosmetyki). Szczerze przepraszam wszystkich fotografów, którzy ciągnęli mnie na mniejsze lub większe sesje w trakcie trwania festiwalu, a którym odmówiłam tudzież uciekłam tudzież insze uniki mniej lub bardziej świadomie czyniłam. Wiem, że lans jest lansem i że strojąc się w fikuśne stylizacje powinnam być gotowa na to, że ludzie będą mi chcieli robić zdjęcia. I chętnie do nich pozuję, wszak po to się nad tymi ciuchami tyle pracuje, ale też pamiętajcie proszę, że to jednak festiwal muzyczny, nie foto-con. Uczestnicy (w tym także ci wylansowani) przyjeżdżają do Bolkowa słuchać muzyki, spotykać się z dawno nie widzianymi znajomymi, bawić się. Lans (przynajmniej w moim przypadku) to tylko jedna z wielu części składowych. I czym innym jest zapozować do zdjęcia czy kilku, przystanąć, pogadać chwilę czy porobić za "białego misia" i ruchomą reklamę festiwalu, a czym innym w trakcie koncertów iść gdzieś na regularną sesję zdjęciową. Zarówno ja, jak i moje stylizacje dostępne są cały rok we Warszawie, nie bać się, nie gryzę (chyba że ktoś bardzo chce) i chętnie się z castlowymi fotografami poza Bolkowem spotkam i pofocę :D. Na Castlu zwyczajnie najczęściej brakuje mi czasu i sił, nie chęci. Lubię też gdy sesje są dopracowane, gdy jest czas dopieścić ujęcia, pozy, pomysł, przypilnować szczegółów.
Zaś apel do "fotografów", którzy uważają, że zdjęcia podczas jedzenia, ziewania i poprawiania sobie gaci na dupie są śmiszne i fajne, a szczytem ich umiejętności reporterskich jest kadr na samą doopę lub cycki, nieważne w jakiej pozie akurat się znajdują - wsadźcie sobie te obiektywy w ucho. Czy gdzieś tam.
Na koniec powinny chyba nastąpić jakieś podziękowania, wyliczanka od myślników kogo pozdrawiamy i za co. U mnie zajęłoby to za dużo miejsca i w sumie większości dziękowałabym za to samo - zacnie spędzony wspólnie czas. Dziękuję więc wszystkim, z którymi dłużej lub krócej dzieliłam bolkowskie Tu-i-Teraz. Czy to fotki, czy to plotki, alkohul, baunsy czy rozkminy psychologiczno-filozoficzne w środku nocy i o poranku - dobrze mję z wami było, i chyba personalne creditsy nie są konieczne, bo każdy wie, że to o nim mowa (a jak nie wie, bo był pijany jak Dafcio, to ma problem :P ). Tym, którzy czasu nie znaleźli, łeb wstydliwie odwracali, albo szczerze nie poznali, że ja to ja - całujta psa w nos!
Podsumowując - było cudnie, już tęsknię, chcę jeszcze. Castle Party to jak czterodniowa podróż do innego świata, ciężko bardzo potem się odnaleźć w tym codziennym.
PS. Relacja ciuchowa pojawi się tu: [...]
PPS. A tak mi się wydawało, że kompletnie nie mam o czym pisać i ta relacja będzie krótka na pół strony... Przyznać się, kto dobrnął do końca?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz