środa, 10 sierpnia 2016

Castle Party 2016 - what happens in Bolkow, stays in Bolkow

Kolejne Castle Party za mną. Jak szybko policzyłam na paluchach - jedenaste. Nie młodnieję, co organizatorzy postanowili uczcić, robiąc mi sentymentalną muzyczną podróż w czasy polcinego szczenięctwa.
Castle Party ma w sobie jakąś magię. Nadal nie odkryłam na czym dokładnie ta magia polega, ale zdecydowanie - jest. Połączenie przepięknego zamku, uroczego miasteczka, muzyki i ludzi (rozkoszny mix mroczniaków z tubylcami) rodzi atmosferę, którą po prostu trzeba poczuć, bo opisać się nie da. No, przynajmniej ja nie potrafię. Co roku przedwstępem do festiwalu są fejsbukowe kłótnie i docinki, z których wynika, że połowa uczestników cały festiwal spędza robiąc dzióbki do obiektywów na rynku, zaś druga połowa - żłopiąc w basenie od rana do nocy, zaś na zamku mityczne zespoły grają same dla siebie. Na szczęście jednak większość uczestników radzi sobie całkiem nieźle z multizadaniowością.
Pewnie też częścią tej magii jest to, że jesteśmy sentymentalni (kultura, subkultura, goci, trógoci, mroczniaki, darkindependentowcy, whatever, po prostu - bywalcy CP), co powoduje powstawanie mnóstwa drobnych tradycji, naszych, niekoniecznie zrozumiałych dla kogoś z zewnątrz. No valid is broken, pierogi, gotycki dziadek, schody próżności. Zloty, spotkania, pocastlowe zbiorowe narzekania na trud powrotu do rzeczywistości i facebookowe ankietki, z których wynika, że najlepsza byłaby edycja, na której headlinerami byliby Depeche Mode, The Cure i Sisters Of Mercy (i Tiamat, i My Dying Bride, i Dead Can Dance, itd, itp, etc.), a gwiazdami specjalnymi Stachursky i Fasolki. Wszystko to sprawia, że jak bardzo byśmy się nie żarli w internetach o wyższość pola nad kwaterami czy elektroniki nad gitarami, w Bolkowie, pod zacnie oświetlonym zamkiem, wszyscy wymieniamy się hugami i alkohulem jak jedna, wielka, czorna rodzina.
Ale ad rem.